Półeczka

Autorka: Anchen

Mamy przyjaciół. Małżeństwo. Ich praca jest nie tylko sposobem zarobkowania, ale również pasją, która organizuje im większość wolnego czasu. On – w swojej dziedzinie wybitny specjalista, dusza towarzystwa o błyskotliwej inteligencji. Ona – urocza, troskliwa, działa społecznie, pomogła mnóstwu ludzi. Dużo podróżują, mają przyjaciół na całym świecie. Uwielbiam się u nich zatrzymywać, bo to taki dom, w którym zawsze można liczyć na ciekawe opowieści, nowe książki i filmy, gdzie pamiętają, jaki rodzaj herbaty gość najbardziej lubi i nawet jeśli wyjeżdża pociągiem o 5 nad ranem, dostanie na śniadanie gorące croissanty.



A ich syn ma oddzielną półkę w lodówce.

Nigdy nie podzielał zainteresowań rodziców, nie stali się jego mistrzami i przewodnikami. Przez ich dom przewinęło się wielu obcych młodych ludzi. Niektórzy nie tylko żyli tą samą pasją, co rodzice i chcieli się od nich uczyć, ale też miałam wrażenie, że wchodzili w rolę ich dzieci. Tymczasem ich własny syn znikał w swoim pokoju i włączał komputer.

Nie umiem przestać o tym myśleć, kiedy się z nim spotykam w kuchni jego rodziców, a on bierze bułkę i serek ze swojej półki, po czym uśmiecha się i znika u siebie. Coś poszło nie tak, dramatycznie nie tak, jak potrzeba.

Nowi uczestnicy pojawiają się na forum zwykle w chwili kryzysu, niekiedy bardzo głębokiego, a my wówczas polecamy terapię behawioralno-poznawczą, analizujemy zachowanie dzieci, pomagamy zakreślać granice, przygotowywać systemy żetonowe, kontrakty, ustalać hierarchię domową i budzić w sobie ponurego dominatora. Nie wątpię, że są to rzeczy istotne, ale sporo kłopotów sprowadza się do zwichrowania relacji z własnym dzieckiem. Wobec tego hierarchie, kontrola, dominacja wydają mi się znacznie mniej istotne.

Myślę, że może za mało piszemy o budowaniu więzi z dziećmi. My budujemy więź poprzez ulubione rodzinne zabawy. Rozmowy i obecność. Rytuały, te codzienne, jak czytanie książek, i te coroczne, jak nastawianie ciasta na świąteczne pierniczki w Dzień Niepodległości. Weekendowe seanse filmowe. Spotkania z przyjaciółmi. Wycieczki rowerowe. Uczymy naszych synów spędzać wspólnie czas i uczymy ich, że warto należeć do naszej rodziny, bo rodzina to nie tylko obowiązki, ale i przyjemności. Osobiście uważam, że przyjemności przeważają nad obowiązkami: gdybym czuła inaczej, natychmiast zabrałabym się do zmieniania układu.

Układ jest istotnym słowem, bo w rodzinie wszystkie elementy oddziałują na siebie. Owszem, czasami dziecko jest przeraźliwe oddzielne, ale założenie, że wyłącznie ono dopasuje się do naszych pasji i naszego stylu życia, pozostaje cokolwiek naiwne – a może tylko ponura zawiść przeze mnie przemawia, bo my bardzo wiele z powodu naszych dzieci zmieniliśmy.

Moim Biczem Bożym na siedmiolatka są opowieści i właśnie ten kluczyk odkryłam, kiedy miał dwa lata i jeśli coś mu nie odpowiadało, potrafił drzeć się trzy godziny bez przerwy. Jestem podstępnym Atyllą narracji, więc młody nie zagniata ciasteczek, tylko specjalne herbatniki ANZAC, które bohaterskie córy Australii wysyłały swoim synom i mężom podczas pierwszej wojny światowej, a zagniataniu towarzyszy nieodzowny wykład na temat wojny, uzbrojenia oraz regulaminów tworzenia okopów. Niestety, moją uroczą latorośl interesuje technologia i dotąd pamiętam swoją grozę, kiedy trzylatek zapytał mnie: „Mamo, co to jest prąd stały?”. Chodził i zbierał klocki do koszyczka, mówiąc, że to molekuły.

Przez następne cztery lata dowiedziałam się mnóstwo rzeczy od tych cholernych molekułach i przeczytałam kilka książek Stephena Hawkinga, powoli rozszerzając granice zainteresowań syna i mojej wiedzy. Ale kluczowe jest to, że po prostu się bawiliśmy, ucząc go, że inni ludzie są źródłem przyjemności.

Piszę ten felieton mozolnie od kilku tygodni, bo w pewnym sensie jest zapisem mojej nieufności wobec systemów żetonowych, regulaminów, strategii dominacji etc., jeśli staną się dominującym narzędziem układania relacji w rodzinie. W bardzo wielu sytuacjach pomogą, ale mają szansę zadziałać, jeśli istnieje mocna więź dzieci z rodzicami, więź, która nie jest oparta na lęku, tylko szacunku i miłości. Ponadto za każdym razem trzeba dogłębnie przemyśleć, co chcemy osiągnąć i jak dopasować strategię do konkretnej rodziny. Dla niektórych dzieci odejście od rutyny i nieprzewidywalność będzie źródłem tak potężnych lęków, że trzeba je eliminować. Inne żyją w takim chaosie, że jakaś rutyna jest niezbędna. U nas akurat niezwykle istotne jest uczenie austycznego dziecięcia spontaniczności, więc wspólne rodzinne śniadanie w łóżku, przed telewizorem, wbrew wszelkim zasadom, z prześcieradłem pełnym okruszków oraz wymazanym jagodowym dżemem, jest bezcenne. Bezcenne jest również uczenie go, że oprócz sprawiedliwości istnieje miłosierdzie, wybaczenie i miłość, która wszystko przetrzyma.

Chciałabym też, żeby zapadły mu w pamięć te chwile, kiedy nie uciekałam w pucowanie łazienki (chociaż łazienka doprawdy wołała o pomstę do nieba) ani w wyplatanie własnych koszyków (chociaż uwielbiam własne koszyczki), tylko dawałam się namawiać na budowanie na środku dużego pokoju statku kosmicznego z fotela, stolnicy, kasy fiskalnej, starego faksu, zepsutych joysticków oraz zabytkowego telefonu i nawet zostawałam nieszczęsnym Yodą. Ja wciąż pamiętam, jak dorysowywałam dziadkowi na mapach – był geodetą – zamki, rycerzy i księżniczki, a dziadek wprawdzie dostawał szału, ale potem dorysowywał konie i galopowaliśmy na kuchennych krzesłach. Te wszystkie chwile to była taka nasza długa, wspólna półeczka wspomnień, zabaw, przyjemności. Bardzo się przydawała w ciężkich czasach.

Przeraża mnie myśl, że pewnego dnia mogłabym obudzić się z dzieckiem, zdyscyplinowanym, układnym, kulturalnym dzieckiem, które ma oddzielną półeczkę w lodówce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *