Kotlet

Autorka: Anchen

Zrobiłam kiedyś mężowi karczemną awanturę. O kotlet. W dodatku mielony.
A było to tak: w przedszkolu moje dzieci zaprzyjaźniły się z kolegą. Po prawdzie to na początku raczej zakumplowały się matki, bo obu nam zależało, żeby dzieci miały sensowne towarzystwo poza przedszkolem. Czasami jeśli którąś z nas przywaliła szczelnie robota, druga odbierała cale towarzystwo z przedszkola i prowadziła je do siebie, dawała obiad i organizowała zabawę do powrotu pierwszej. Ten dzień ułożył się akurat tak, że ja odbierałam wszystkich z przedszkola i prowadziłam do nas, podgotowywałam obiad (dzieci odbierałam wcześnie, o godz. 14), ale potem musiałam biec na jakieś spotkanie, więc dzieci przejmowała mama kolegi, która akurat wracała z pracy i czekała z synkiem u nas, póki nie wróci mój mąż, żeby się zająć swym prawowitym potomstwem. Ufff, życie pracujących matek bywa skomplikowane.

No więc wybiegłam, zostawiwszy mamę kolegi nad patelnią. Kiedy wróciłam do domu, było już późno, mąż wrócił, ale trwała szampańska zabawa i dzieci nadal roznosiły chałupę. Kiedy zzuwałam buty, mama kolegi poinformowała mnie z dumą, że świetne mielone przyrządziłam. Antoś, nasz młodszy syn, zjadł swój kotlet, potem dokładkę, a na końcu mój. Jak się to w tym małym, czteroletnim wówczas brzuszku, zmieściło, do tej pory zachodzę w głowę. W każdym razie wszyscy zjedli z apetytem, a mnie mąż pocieszył, że mogę dostać kanapkę.

Hmmmm… Wiecie, ja nawet nie lubię mielonych, ale awantura była pamiętna – nie o żarcie, ale o przekaz dla potomstwa i oczywiście zrobiona nie mamie kolegi, tylko mężowi, który się powinien położyć Rejtanem na stole w obronie mojego kotleta.

Cóż, trudno być Polakiem – jak w „Modlitwie dziękczynnej z wymówką” Wojaczka. Polką jeszcze trudniej, bo stoi za nami parę stuleci parszywej historii, która składała na barki rodzin to, co w innych, nieco normalniejszych krajach załatwiało państwo. Ze średniowiecza odziedziczyliśmy przeświadczenie, że kobiety są zbawiane poprzez rodzenie dzieci. Z czasów staropolskich zagończyków – ogromną ufność w panie folwarków, które zarządzały nimi pod nieobecność mężów, nieustannie szwendających się na tę czy inną wojnę, oraz przeświadczenie, że obowiązkiem kobiety jest tak wychować synów, żeby stali się godnymi obywatelami i patriotami. Z czasów zaś zaborów, kiedy każde pokolenie składało hekatombę z własnych dzieci – twardość i umiejętność trwania na przekór zawieruchom politycznym. XIX wiek jest kluczowy, ponieważ wówczas na barki kobiet złożono obowiązek walki o przetrwanie Polski. Przetrwanie na najbardziej biologicznym poziomie zapewniały, rodząc dzieci, a o przetrwanie kultury dbały, wychowując je w etosie walki o niepodległość w rozległej panoramie pobojowisk oraz narodowych trucheł. Przestrzeń swobody dla kobiety jest w tym modelu bardzo mizerna, ponieważ powinna poświęcić wszelkie swe osobiste cele i pragnienia dla dobra rodziny oraz ojczyzny. A w tle majaczył obraz Najświętszej Panienki, która stanowi najwyższy, niedościgniony model macierzyńskiego poświęcenia i również przygotowała swojego syna do męczeństwa.

Te wzorce są tak głęboko osadzone w kulturze, że nawet się nad nimi nie zastanawiamy. Na dodatek współczesność też nie jest dla nas specjalnie łaskawa, bo rodzicielstwo, z czynności domowej, intymnej i niemal intuicyjnej, bardzo się ostatnio sprofesjonalizowało i zmieniło w kolejne pole rywalizacji. Rodzi się mało dzieci i wychowujemy je niemal wyłącznie w wąskopasmowej relacji rodzice-dzieci, a nie w wielkich rodzinach, jak niegdyś, kiedy część obowiązków dało się delegować, a w chwili kryzysu można było liczyć na rodzinne wsparcie. Istnieje cały przemysł, podsuwający nam nie tylko mnóstwo dóbr, które rodzic powinien potomkowi zapewnić, ale też pokazujący mnóstwo kompetencji, którymi powinien się wykazywać. A gdzieś z boku stęka jeszcze przymus, żeby się realizować oraz być, psiakrew, fantastyczną żoną i kochanką i nakładając – dłonią z idealnym manicure – mężowi wołowinę po burgundzku z porcelanowego półmiska, prowadzić z nim kompetentną rozmowę o dylematach pomocy humanitarnej dla Trzeciego Świata.

Mam wrażenie, że nieustannie jesteśmy wbijani w poczucie winy, bo oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie zdoła samodzielnie tych wszystkich oczekiwań spełnić. No, ale przecież wychowano nas w przeświadczeniu, że powinnyśmy się poświęcać, więc próbujemy, co sił. Wydaje mi się, że matki dzieci z problemami, dzieci o specjalnych potrzebach, próbują jeszcze bardziej. Rozumieją, że nieustannie są oceniane – a nasze dzielne potomstwo robi, co może, żeby nie zawsze były to przychylne oceny – więc doskonalą swoje poświęcenia do granic fizycznej możliwości. Kosztem własnych zainteresowań, własnych emocji, własnego czasu, wreszcie własnego zdrowia. A kiedy już muszą się sobą zająć, przepraszają, że są egoistkami i ośmielają się tyle mówić o sobie.

Proszę, nie zrozumcie mnie źle: poświęcenie stanowi jedną z najpiękniejszych wartości, ale z cierpiętnictwem mało komu jest do twarzy. Czy da się zredukować całe swoje życie do służby? Tak i znam takie osoby, mam przyjaciół w klasztorach. Jednakże im służba daje szczęście. I te przestrzenie szczęścia trzeba jakoś sobie zapewnić, bo szczęście jest w jakimś sensie naszym obowiązkiem. Niekoniecznie to wielkie Szczęście, które obejmuje wszelkie dziedziny życia, ale o umiejętność codziennej radości trzeba walczyć. Podobnie jak o umiejętność cenienia siebie. Jedynie ktoś, kto ceni siebie, może podarować siebie komuś innemu i sprawić, że ta druga osoba zobaczy w tym cenny dar.

Jest taki przepiękny, ogromnie stary wiersz: „Wiem, że nie można w życiu zaznać wszelkiego szczęście, Lepiej raczej dostać rzecz upragnioną niż tę, którą łatwiej przyjdzie zapomnieć.” Większość mojego dorosłego życia to wybieranie rzeczy, które łatwiej zapomnieć, a to oznacza bardzo uważne wsłuchiwanie się w swoje pragnienia. Chciałam mieć ciepłą rodzinę i dom, pełen opowieści, książek, wspólnych śmiechów i zabaw, zapachu niedzielnego rosołu i drożdżowego ciasta, z mapami nieba na ścianach i doniczkami rozmarynu na kuchennym parapecie. Chciałam też mieć szansę twórczo myśleć i rozwijać się zawodowo. Łączenie tych dwóch pragnień sprawia, że w żadnej w tych sfer nie jestem tak dobra, jak mogłabym być, ale zdecydowałam się na to świadomie. Chciałam też, żeby moi synowie byli ze mnie dumni i cenili mnie jako osobę, nie tylko matkę. Chciałam być dla nich przewodnikiem w świecie i pokazywać, że jest ciekawy i wart poznania. I chcę, żeby poszli w dorosły świat, pamiętając o naszym modelu rodziny, w którym widzi się potrzeby innych osób. I żeby się w przyszłości trzymali jak najdalej od Matek-Polek.

Na razie chodzą, biedactwa, w niewyprasowanych koszulkach i zdołałam im wmówić, że sprzątanie jest świetną zabawą. Opracowaliśmy również sporo rodzinnych sztuczek, które pomagają przetrwać, ale to temat na zupełnie inny felieton.

Wychowując nasze dzieci, wdrukowujemy im pewien program, którego mogą sobie długo – albo wcale – nie uświadamiać, ale z którego będą korzystały. Model rodziny. Umordowana, nieszczęśliwa matka, która wszystkich wyręcza, zadręczając zarazem siebie i innych swoim samozaparciem, nie zdoła pomóc swojemu dziecku. Matka, której potrzeby są na ostatnim miejscu, która czasami nie potrafi ich artykułować, bo wszystkie swoje siły poświęca dzieciom, często nie zdaje sobie sprawy, że pracuje na taki sam los dla swojej córki. Nie uczy dzieci, że rodzina powinna być przestrzenią szczęścia, troski i współpracy, a nie umęczenia i egoizmu. Nie zdaje sobie sprawy, że niebawem może przestać być atrakcyjnym partnerem dla dzieci, bo współczesna kultura promuje raczej silne, samoreazujące się osoby, a jej poświęcenie przejdzie niezauważone, ponieważ ona sama nie potrafi cenić swojej pracy. Robiąc wszystko dla dzieci, dramatycznie je czasami krzywdzimy i przede wszystkim źle je przygotowujemy do dorosłego życia. Wreszcie zaniedbujemy siebie, bo po kilkunastu latach dzieci odejdą, a słońce – mam nadzieję – nie zgaśnie i trzeba będzie dalej żyć i znajdować w tym radość.

Nie odnoszę się tutaj w ogóle do modelu rodziny, bo jedni wolą bardziej tradycyjny, a drudzy bardziej ekscentryczny. Absolutnie nie lekceważę pracy kobiet, które wychowują dzieci i zajmują się domem, podczas gdy mąż zarabia na utrzymanie rodziny. To ich wybór i bardzo ciężka praca, która może być równie twórcza, pasjonująca i pełna satysfakcji, jak praca w biurze czy fabryce. Nie bronię też rodzicielskiego egoizmu i nie daję rad w stylu „porzuć dziecię i jedź na Martynikę w poszukiwaniu miłości twojego życia” – od dawna nic mnie tak nie zirytowało, jak opublikowana dopiero co obrazkowa książka Edgara Kereta „Tata ucieka z cyrkiem”. Owszem, rodzice również mają swoje marzenia. Czasami ogromnie żałuję, że nie jestem już tą szaloną dziewczyną, która zawsze miała w torebce paszport i kartę kredytową, żeby móc zadzwonić w południe do domu i powiedzieć mamie, że niestety spóźnię się na obiad i to jakieś cztery dni, bo właśnie jadę na Litwę do przyjaciółki. Mam dzieci i muszę być ostrożniejsza, i pewnie nigdy już nie zrobię węgierskiej poczty. Jednak każda rodzina to dialog i próba wyważenia pomiędzy różnymi potrzebami. Decydując się na dzieci, decydowałam się na zmianę. Nie decydowałam się jednak na nieistnienie.

Pamiętajcie, proszę, o kotlecie dla siebie. W zwyczajnych, codziennych czynnościach jest bardzo wiele symboliki i często prostą ścieżką prowadzą do tych podstawowych przekonań i wartości, które każdy z nas musi dla siebie zakreślić. Jedni zobaczą w kotlecie przejaw egoizmu. Inni – lekcję, że trzeba troszczyć się o siebie nawzajem, lekcję, bez której naszym dzieciom będzie w dorosłym życiu znacznie trudniej. Nie ma pewnych odpowiedzi. Nie ma certyfikatów. Nie ma gwarancji powodzenia – cokolwiek nim dla nas będzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *