Autorka: Dosia
Po ponad dwudziestu latach walki poddałam się i w końcu zostałam ponurym dominatorem. Czy ktoś z Was może wie, dlaczego tak się stało?
Wychowałam się w kochającej i dominującej rodzinie. Kochający, dominujący i konsekwentny tato, kochająca dominująca i niekonsekwentna mama oraz siostra. Starsza, kochająca i oczywiście również próbująca mnie zdominować. W takich warunkach, jak można chyba przewidzieć, wyrosłam na osobę bardzo łatwo dostosowującą się i podporządkowującą, jednak przekonaną, że ja swoje dzieci wychowam w dużo lepszej atmosferze. Przysięgłam sobie, że wyrzucę ze swojego słownika zdania, które tak znienawidziłam w dzieciństwie „zrobisz, jak ci każę!” i „dzieci i ryby głosu nie mają” oraz „może zrozumiesz, kiedy dorośniesz”.
Twardo postanowiłam odrzucić całkowicie dominację w relacjach ze swoimi dziećmi. Traktować je z miłością i konsekwencją, szanować ich uczucia i ich zdanie. Jako nastolatka, po którejś awanturze uroczyście to wszystko sobie przysięgłam, spisując wszystkie moje uczucia i przemyślenia w formie listu „do siebie z przyszłości”. List schowałam tak głęboko, jak się tylko dało, przez co go natychmiast zgubiłam już na zawsze, ale do dzisiaj pamiętam uczucia i myśli, które wyrażał.
Treść listu stała się moim mocnym postanowieniem, które potem z przekonaniem i determinacją realizowałam w życiu. Mój mąż popierał moje poglądy, ale starał nie mieszać się w sprawy wychowywania dzieci. Urodził się nam syn, który wyrastał na odważnego, inteligentnego i szczęśliwego chłopca. Dziecko było początkowo potwierdzeniem mojego niewątpliwego, jak mi się zdawało, talentu pedagogicznego. Co prawda, to moje przekonanie zostało nieco nadwątlone, kiedy zrezygnowałam z pracy w szkole nie radząc sobie zbyt dobrze z dyscypliną na lekcji, ale szybko i optymistycznie doszłam do wniosku, że to całkiem co innego potrafić zapanować nad całą klasą dzieci, a co innego wychować dobrego i szczęśliwego człowieka. Niemal równocześnie z dzieckiem pojawiła się w naszym życiu słodka i potulna suczka. Był to pies bojący się całego świata i wiecznie uciekający, ale kochaliśmy ją bardzo.
Realizowałam się nie tylko wychowując dzieci i psy, jeździłam również konno. Oczywiście trochę ubolewałam, że w relacjach z końmi i psami człowiek musi bezwarunkowo dominować, ale wciąż liczyłam na to, że być może istnieją inne możliwości. Dlatego, kiedy pierwszy raz usłyszałam o metodzie pełnego porozumienia z koniem Monty’ego Robertsa, nie ustałam, dopóki nie znalazłam tego opracowania. Ku mojemu zdziwieniu metoda ta polegała na… okazaniu koniowi dominacji człowieka. Co prawda nie przez bat, krzyk czy ostrogi, tylko przez odpowiednie gesty, postawę ciała i sposób patrzenia w oczy, co nie zmieniało faktu, że właściwie wróciłam do punktu wyjścia. Z drugiej strony to już było coś i taką dominację skłonna byłam uznać za „porozumienie”, skoro prowadziło do łagodnego podporządkowania się konia człowiekowi bez łamania, przemocy i agresji.
Wiedziałam, że podobne porozumienie jest możliwe również z psem. Oczywiście byłam przekonana, że ja już je dawno osiągnęłam, ponieważ swoje psy wychowywałam bez krzyku ani kolczatki, ale że bardzo dużo czytam, trafiłam w końcu na dwóch autorów szerzących w świecie psów podobne poglądy, co Monty Roberts w świecie koni: byli to Jan Fennel (wbrew pozorom to kobieta) i John Fisher. Czytając „Zapomniany język psów” Jan Fennel nie od razu zauważyłam zbieżność tych metod, natomiast uderzył mnie opis, pasujący do dwóch moich psów. Psy te były bardzo nerwowe, bały się całego otoczenia i reagowały na wszystko ucieczką. Otóż Jan Fennel twierdziła, że takie zachowanie cechuje psy, które są przekonane, że rządzą w swojej rodzinie, ale im ta dominacja zupełnie nie odpowiada, przez co wykańczają się nerwowo. Teoria ta wydawała mi się początkowo zupełnie absurdalna, ponieważ moje psy przecież słuchały moich poleceń i niewątpliwie kochały całą naszą rodzinę, co mi się mocno kłóciło z wyobrażeniem „psa dominującego”. Ale, z drugiej strony, w momencie gdy ogarniała je histeria, rzeczywiście reagowały uciekając w dowolnym kierunku, a nie do mnie. Ostrożnie dopuściłam więc do siebie myśl, że być może ich nerwowość bierze się stąd, iż nie są pewne, czy potrafię zapewnić im bezpieczeństwo. Opis „języka” psów, który służy do ustalenia dominacji w stadzie, też powoli przekonywał mnie do tej teorii. Rzeczywiście popełniałam błędy, które powodowały, że psy mogły uważać się za głowę rodziny w naszym „stadzie”: kiedy się ze mną witały, pozwalałam im wskakiwać na siebie przednimi łapami, pozwalałam im przechodzić przez drzwi pierwszym, pozwalałam im inicjować zabawę, dawałam jedzenie nie zwracając uwagi na to, czy było to przed naszym posiłkiem, czy po. Wkrótce ze zdziwieniem przyznałam, że bardzo proste zabiegi, takie jak podgryzanie ciasteczka przed podaniem miski psu czy przechodzenie przed psami przez drzwi spowodowały, że moje psy się wyciszyły i w momencie, który uznawały za niebezpieczny, czekały na moją decyzję, nie rzucając się, jak dawniej, do ucieczki. Innymi słowy – przekonałam je tymi prostymi gestami, że jestem w naszym stadzie „alfą”, co przyjęły z bardzo wyraźną ulgą.
Powiecie, że konie i psy, to nie są dzieci. Ano, nie są, i dlatego ja radośnie nadal wychowywałam, już dwójkę swoich dzieci, hołdując zasadom pełnego porozumienia, unikając dominacji kiedy to tylko było możliwe. Jasne, że dzieci musiały się stosować do podstawowych zasad, ale konflikty starałam się rozwiązywać wyłącznie długimi rozmowami i tłumaczeniem. Unikałam wydawania poleceń, raczej prosiłam je o pomoc. Traktowałam dzieci z szacunkiem i tak poważnie, jak tylko było to możliwe.
Wątpliwości, czy na pewno postępujemy prawidłowo, pojawiły się po raz pierwszy, gdy starsze dziecko trafiło do gimnazjum. Syn zaczął palić papierosy i wagarować. Rozmowy okazały się w miarę wystarczające tylko na wagarowanie, na papierosy jednak nie działało nic. Owszem, wkrótce syn stał się ekspertem w sprawie wpływu papierosów i używek na organizm rosnącego człowieka, sam wynajdywał nawet w internecie te informacje, ale wracał do papierosów jak bumerang tłumacząc się, że „wszyscy koledzy palą i on nie chce być inny”. Walka trwała kilka lat. Wypróbowaliśmy wszystko, od przekonywania i zbierania punktów za dobre zachowanie – aby wyjechać na upragniony na obóz, poprzez szlabany, krzyki, bicie a nawet metodę dziadka, która polegała na – nie powiem głośno (a tym bardziej nie napiszę), bo mi wstyd, ale była dość brutalna. Metoda dziadka spowodowała tylko tyle, że z papierosów syn przerzucił się czasowo na tabakę. Szukaliśmy pomocy u kilku psychologów, w PPP, a nawet u znajomego psychiatry. W PPP zapisaliśmy się na szkołę rodziców, na której między innymi zwracano uwagę na zachowanie właściwej hierarchii w rodzinie. Gdy starszy był w trzeciej klasie gimnazjum, pojawiły się nowe kłopoty, które przyćmiły wszystkie dotychczasowe. Okazało się, że młodszy syn, wówczas pierwszoklasista, jest zupełnie nie do ogarnięcia w szkole. Pomimo późniejszej diagnozy – ADHD – dochodziłam do przerażającego dla mnie wniosku, że jestem matką nieudolną wychowawczo.
Od tamtej chwili minęło już osiem długich lat. Historia zatoczyła już pełne koło i teraz to młodszy syn jest w klasie trzeciej gimnazjum, ale ja mogę już ze spokojem powiedzieć, że fortuna dla nas w końcu się odwróciła. Mamy dwóch wspaniałych, odpowiedzialnych synów i znalazłam na nowo powołanie w szkole. Co zadziałało? Oczywiście: grupa wsparcia – nasze forum adhd.org.pl, kolejne szkoły dla rodziców, psychoterapia dla nas i dla dzieci, obozy terapeutyczne a nawet leki. Wreszcie tony książek o wychowaniu, w tym przede wszystkim „Mały tyran” Jiriny Prekop, który był dla mnie rozwinięciem idei Monty Robertsa i Jan Fennel na ludzi. I gdybym miała określić, co konkretnego w moim zachowaniu pozwoliło mi tę fortunę odwrócić, to powiedziałabym, że głównie właśnie… dominacja, chociaż zwykle okazywana bez przemocy.
Teraz już wiem, że gdy pies jest zmuszony dominować, staje się lękliwy, nerwowy, a czasem także agresywny, zaczyna mu się wydawać, że jest odpowiedzialny za swoje „stado” a nie zawsze ma na tyle silną psychikę, aby temu podołać. Z koniem jest podobnie, tyle że „rządzący” koń jest rzadziej agresywny, za to bardziej nieprzewidywalny, no i, oczywiście, częściej na wszystko reaguje ucieczką.
Ale wiem już też, że dominujące dziecko jest – tak samo jak dominujący pies czy koń – przerażone odpowiedzialnością, jaką nieświadomie wzięło na swoje barki i chociaż potrafi przeważnie lepiej ukrywać ten strach za aroganckimi słowami i buntowniczymi minami, to tak naprawdę nie radzi sobie z nim.
Dziecko nie musi nawet wiedzieć, na czym polega dominacja, i tak podświadomie poddaje się jej regułom. O ile dorosły człowiek nauczył się już zwracać uwagę na takie atuty władzy, jak pieniądze, czy pozycja w hierarchii społecznej, o tyle dziecko pojmuje to w sposób dużo prostszy. Wydaje mu się, że dominuje, jeśli może spowodować, że mama przyjdzie na każdy jego odgłos, jeśli może spowodować, że tata kupi mu każdą wymarzoną rzecz. Uważa, że rządzi, jeśli dostaje jeść przed rodzicami, jeśli przechodzi przed nimi przez drzwi i za każdym razem, kiedy przeforsuje ich zgodę na coś prośbą, krzykiem czy podstępem. A kiedy dziecko już uwierzy, że to ono jest w rodzinie alfą, to zaczyna mu się wydawać, że to od niego zależy byt całej rodziny. Nie radzi sobie z tą odpowiedzialnością, jednak jednocześnie zębami i pazurami walczy z dorosłymi o władzę, tak długo, jak jest przekonane, że jest silniejsze psychicznie. Gdy w domu nie znajdzie wystarczających autorytetów, wówczas szuka ich wśród rówieśników, co w wieku gimnazjalnym bywa naprawdę bardzo niebezpieczne. Ale kiedy dziecko uwierzy, że dorośli są wystarczająco silni psychicznie, aby o nie zadbać, wówczas z ulgą się podporządkuje. Nawet, jeśli jest już nastolatkiem.
Często wystarczają bardzo proste sygnały: sposób mówienia, mina, postawa ciała, sposób patrzenia w oczy, reakcja na żądania dziecka, właściwa kolejność przy przechodzeniu przez drzwi, podawaniu obiadu oraz cierpliwość w egzekwowaniu swoich postanowień. Nie warto rozklejać się przy dziecku, płakać, okazywać swoje niezdecydowanie. Nie warto ulegać namowom dziecka, lepiej jest podejmować decyzje niezależne od zachcianek dziecka lub odwlec takie decyzje do czasu, aż ono przestanie nalegać wyłącznie po to, żeby pokazać, kto rządzi. Bywa też, że nie obejdzie się (przy bardzo dominujących dzieciach i w wyjątkowo trudnych sytuacjach) bez przytrzymania, po którym najwyraźniej widać w oczach dziecka właśnie tę ulgę i nagły wzrost zaufania dziecka do dorosłego.
Tak więc stałam się, całkiem świadomie i wbrew swojej naturze oraz wbrew swoim niezłomnym postanowieniom z młodości, tytułowym ponurym dominatorem. Oczywiście jest to inny rodzaj dominacji, niż poznałam w czasie swojego dzieciństwa. Ale dopiero teraz jestem przekonana, że nie tracąc porozumienia z dziećmi, zaspokajam ich podstawową potrzebę życiową – potrzebę bezpieczeństwa, którą jest w stanie zapewnić tylko odpowiednia hierarchia w rodzinie, gdzie to rodzic dominuje, a nie dziecko.