Autorka: Anka-Niko
„Mam dość, więcej do tej szkoły nie pójdę!”, „Jestem do kitu, nic mi się nie udaje, wszędzie klęska”. Znacie to? Czyje to słowa? Wbrew pozorom niekoniecznie muszą to być słowa ucznia. Wielu rodziców, którzy mają dziecko określane jako „trudne”, popada w depresję, w stan wypalenia.
Wypalenie się (wypalenie zawodowe, syndrom Burnout) – czyli syndrom związany z długotrwałym poczuciem stresu, przepracowaniem, poczuciem odpływu sił, obniżeniem samooceny i możliwości sprawstwa – to termin znany głównie jako wypalenie zawodowe dotyczące policjantów, strażaków, lekarzy, pielęgniarek, psychologów, nauczycieli. Czy faktycznie dotyczy tylko zawodowej działalności człowieka?
Bycie rodzicem – marzenie wielu osób. Kiedy rodzi im się dziecko są szczęśliwi, dumni, ale i pełni obaw. Zadają sobie pytania: „Czy sobie poradzimy?”, „Czy będziemy dobrymi rodzicami?”, „Czy wychowamy szczęśliwego człowieka?”, „Jaka będzie dorosłość naszego Szczęścia?”. Zanim młody człowiek wyjdzie z pieluch, już snują plany jego przyszłości, idealizują jego mądrość, urodę, wdzięk… Dla swego dziecka są gotowi „góry przenosić”. Słowem – zapalają się do nowej roli.
Najczęściej staramy się wychowywać swoją pociechę wedle naszej najlepszej woli i wiedzy. Ale na loterii życia może się trafić dziecko nawet kompletnie różne od oczekiwań. Nie omijają nas różne niespodziewane „rafy”, bo „bycia rodzicem” nikt nie uczy. Poradniki i zawarte w nich normy nie zawsze się sprawdzają, wszak każde dziecko rozwija się w swoim tempie, zgodnie ze swoim temperamentem, zdolnościami, predyspozycjami. Pewnej wiedzy nabywamy w naszych rodzinach, od naszych rodziców, ale nie zawsze chcemy z nich brać przykład. Teorie wychowania, stosowane przez nich, często zupełnie się nie sprawdzają – szczególnie kiedy nasza pociecha jest dzieckiem wyjątkowo ruchliwym, impulsywnym, ma problemy z koncentracją i kontaktami społecznymi, ma fobie, tiki czy inne dysfunkcje.
W nasz wyidealizowany świat wkrada się wtedy zgrzyt. Zaczynamy słyszeć, że źle wychowujemy dziecko, że „chowamy bandytę”, że najlepiej to „klapa mu wlepić, to posiedzi spokojnie”… Obcy ludzie, którzy widzą nas pierwszy raz w życiu, „wiedzą lepiej” jak wychowywać nasze dziecko! Zaczynają się skargi – na placach zabaw, w sklepie, w przedszkolu, szkole… Nagle stwierdzamy, że nasz krąg znajomych mocno się skurczył. Zdarza się i tak, że nawet rodzina przestaje nas zapraszać i pod byle pretekstem wymiguje się z wizyty u nas.
Najczęściej proces postępuje według specyficznego schematu: początkowo wypieramy „winę” naszą czy naszego dziecka. Ciągle jednak słyszymy: „Niech pani/pan coś z tym zrobi, tak nie może być”. Ale co? Czujemy się bezsilni, nieudolni. Przecież kochamy naszą latorośl, przecież tyle robimy, tyle tłumaczymy, rozmawiamy. Zaczynamy gorączkowe poszukiwania informacji – w internecie, w książkach, wśród znajomych.Trafiamy do różnych specjalistów, na których pomoc liczymy… Coraz częściej czujemy się samotni, atakowani, zaszczuci. Atakują nas wszyscy – nauczyciele, rodzice innych dzieci, przypadkowi świadkowie wyczynów naszej pociechy, często także rodzina. Dziecko nie rozumie co się dzieje, stara się, obiecuje poprawę, popada w konflikty, zamyka się w sobie albo robi wszystko, by zyskać naszą uwagę. Zaostrzamy reguły domowe, wymyślamy ograniczenia, konsekwencje, kary… A tu – efekty wręcz odwrotne od zamierzonych. Im bardziej naciskamy i ograniczamy – tym jest gorzej. I my i nasze dziecko zaczynamy kompletnie nie radzić sobie z otaczającym światem. Wycofujemy się, boimy się dzwonka telefonu, pójście do szkoły staje się horrorem, zamykamy się w czterech ścianach domu, walimy głową w mur (co gorsze – często jest realny mur i autentyczne bolesne uderzenia), unikamy wyjść, unikamy znajomych, chcemy uciec na bezludną wyspę…
Kilka lat temu, na konferencji skierowanej do pracowników PPP, psychologów i pedagogów, usłyszałam: „Pamiętajmy, że pracując z dzieckiem dysfunkcyjnym, z zaburzeniami różnego rodzaju, nie możemy skupić się tylko na dziecku. Ważna jest także praca z rodzicem. Rodzic, który ma problemy w wychowaniu dziecka, który ciągle słyszy o nim złe rzeczy – zaczyna się buntować albo zaczyna izolować siebie i całą swoja rodzinę. Popada w depresję, wypalenie, bardzo często wyklucza siebie i rodzinę z życia społecznego”. Wtedy było to dla mnie kompletnym zaskoczeniem.
Placówki oświatowe i poradnie psychologiczne zajmują się dziećmi, z założenia mają wspierać rodziców w trudnej sztuce nauczania i wychowania. W realu bywa tak, że rodzice najczęściej powiadamiani są przez wychowawców tylko o trudnościach w nauce, o trudnych zachowaniach. Zadziwiające jest, że wielu nauczycieli chętnie i dużo mówi o „trudnych” dzieciach źle, wytyka błędy, obarcza winą rodziców, a zupełnie nie potrafi o nich powiedzieć czegoś pozytywnego. Do tej pory, kiedy z moim dzieckiem były jakieś problemy w szkole, słyszałam tylko: „Musi pani coś z tym robić, tak nie może być”. Ale co mam zrobić i gdzie iść po poradę? Tego już nie usłyszałam. Czułam się słaba, nieudolna, tkwiłam w bezsilności i coraz większej frustracji. Z jednej strony wkładałam wiele pracy w wychowanie dziecka, a z drugiej – nie widziałam efektów. Miałam ochotę wyprowadzić się z synem na bezludzie, żeby odpocząć od oskarżeń, zastraszeń i aby dać wytchnienie naszym skołatanym nerwom. Byłam na granicy depresji i z pewnością miałam fobię szkolną: na dźwięk telefonu podskakiwałam, a gdy numer był ze szkoły – miałam „gulę” w gardle, trzęsłam się i przerażona myślałam: „Co znowu?”. Szczerze powiedziawszy, do tej pory dwie z byłych szkół mojego syna powodują u mnie lęk, niepokój, wręcz poczucie strachu.
Kiedy sama przeżywałam trudne chwile, kiedy mój syn walił głową w ścianę, a ja przeryczałam kolejne niepowodzenie, kolejne jego „to mnie zabij, bo ja już nie mogę” – postanowiłam, że muszę trafić do specjalistów, którzy stosują te właśnie, zasłyszane na konferencji rady. Miałam dość pseudopofesojonalistów, którzy bagatelizowali nasze problemy, wysyłali niespełna dziesięciolatka do jakiegoś zamkniętego ośrodka na drugim końcu Polski, straszyli go kuratorem i „zabraniem od mamy”. Trochę to szukanie potrwało, ale w końcu udało mi się. Trafiłam na świetnych specjalistów, syn został zdiagnozowany, trafiliśmy na dobrych terapeutów, wyszliśmy z depresji syna, zmienialiśmy szkoły. Specjaliści zajmowali się i moim synem i mną – razem i osobno. Uczestniczyłam w różnych szkoleniach i warsztatach – i dla mnie jako rodzica, i dla mnie jako mnie.
Ostatnio, czytając książkę „Psychologia ucznia i nauczyciela”, trafiłam na słowa Ayali Pines: „aby się wypalić, najpierw trzeba płonąć”. I coś w tym jest. Gdybym nie kochała mojego syna, gdybym nie chciała dla niego jak najlepszego życia – pewnie uznałabym, że „on tak ma” , nie walczyła o niego i poddała się losowi. Tylko… gdzie teraz byłby mój syn? Gdzie ja bym była?
Żeby pomóc dziecku – sami musimy być silni. Inaczej wszyscy przegramy. Wypalony, znerwicowany rodzic nie radzi sobie ze sobą, daje też niewłaściwe wzorce swoim dzieciom. Wypalenie rodziców silnie oddziałuje na ich dzieci. Dziecko instynktownie wyczuwa nastrój rodzica. Często możemy zaobserwować, że ten nastrój niejako przenosi się na dziecko. Dla rodziców konieczne są chwile „dla siebie” – czas na fryzjera, spa, pogaduchy z przyjaciółmi czy wieczór „tylko we dwoje”. Czas na zresetowanie się. Kiedy jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami niezwykłego dziecka – jest to konieczność spotęgowana.
Wypalenie rodzica/rodziców niesie ze sobą wiele trudnych, a nawet niebezpiecznych sytuacji. Oddziałuje na całą rodzinę. Bardzo często prowadzi do depresji (nawet wszystkich członków rodziny), rozpadu rodziny, nawet prób samobójczych. Spotęgowany stres zakłóca racjonalne myślenie.
Musimy przeciwdziałać wypaleniu. Znaleźć czas tylko dla siebie, czytać dla relaksu, pójść na basen czy rower, koniecznie rozwijać swoje hobby albo znaleźć nowe (kurs tańca, origami, tkactwo, ogrodnictwo). Rozwijać swoje talenty. Kiedy nie ma możliwości zostawić z kimś dziecka, na chwilę zapomnijmy, że jesteśmy dorośli i zorganizujmy co jakiś czas „dzień dziecka” – idźmy na plac zabaw czy „małpiego gaju” i bawmy się razem, zróbmy wyścigi łódek, zbudujmy zamek z piasku, puśćmy latawce… Czasami zdarza się, że coś w nas pęka. Pomocna wtedy będzie rozmowa z przyjazną osobą, a nawet wypłakanie się. Nie wstydźmy się także prosić o pomoc, chodzić do psychologa, skonsultować się z psychiatrą, uczestniczyć w kolejnych szkoleniach, warsztatach, terapiach. Specjaliści pomogą nam poradzić sobie z sobą samym, nabrać dystansu, „odtajać”, nabrać sił i umiejętności do działań codziennych. Warto też brać czynny udział w grupach wsparcia – pozytywne doświadczenia rodziców, którzy mają podobne problemy, dadzą siłę i nadzieję na lepsze jutro. Będzie też z kim podzielić się sukcesami – choćby najdrobniejszymi. Oni zrozumieją i docenią te małe kroczki, nikłe światełka…
Dla mnie wielkim wsparciem i nowym gronem znajomych stało się forum.adhd.org.pl – wielka, wspaniała wirtualna grupa wsparcia. Zdobyłam tu większą pewność siebie, poznałam (także w realu) fantastycznych ludzi, którzy cieszyli się ze mną drobnymi i wielkimi radościami, a swoim wsparciem i radami pomogli przetrwać trudne chwile.
Trzeba płonąć i podsycać ten ogień, aby starczyło go na całe życie. Dbajmy tylko, aby utrzymać go w ryzach i nie spalić czegoś ważnego po drodze. Takiego dobrego, ożywczego ognia wszystkim rodzicom szczerze życzę.