Człowiek w cywilizacji
Autor: Dreptak
Ludzie na chodniku mijają się bezboleśnie, czasem ktoś kogoś trąci, ktoś kogoś nadepnie i … nic się nie dzieje. Ale ci sami ludzie siedząc za kółkiem kierownicy są gotowi ciskać gromy na innych użytkowników drogi. Niby ci sami ludzie ale inni.
Ale nie o tym teraz będzie…

Fakty są takie: coraz więcej ludzi potrzebuje pomocy psychologicznej, antydepresanty sprzedają się jak ciepłe bułeczki a nasza cywilizacja europejska zdaje się wchodzić w ślepy zaułek. Co się dzieje?
Przecież mamy niespotykane wcześniej warunki rozwoju, wojen w naszym rejonie Europy nie mamy już od 50 lat, dostęp do wykształcenia mamy jak nigdy wcześniej, jesteśmy pilnowani zewsząd a mimo wszystko nie jesteśmy szczęśliwi. Czego nam brakuje?
Przedstawię swoją teorię.
My, jako gatunek ludzki, ewoluowaliśmy przez ostatnie kilka milionów lat jako stworzenia społeczne działające w hordach rodzinnych. Mężczyźni polowali, łowili ryby, zbierali owoce leśne. Kobiety pilnowały obozu, wychowywały dzieci, organizowały życie rodzinne.
Grupy rodzinne miały od kilku do kilkunastu członków. W każdej grupie był przywódca, był szaman, była specjalistka od ziół, istniały naturalne role społeczne w grupie.
Mniej więcej 10 tysięcy lat temu zaczęła się rewolucja rolnicza, która spowodowała zmiany w dotychczasowym układzie. Ale… tam mamy 7 milionów lat ewolucji a tu 10 tysięcy…
Co z tego wynika? Nasze mózgi nadal pozostały mózgami łowców i zbieraczy. Ewolucyjnie się nie zmieniliśmy.
Żyjemy w cywilizacji, w czasem w dużych skupiskach ludzkich, czasem mniejszych. Naturalna grupa rodzinna już nie istnieje. Coś co było cenną cechą dla łowcy nie musiało być dobre dla rolnika. A jakie przystosowanie jest cenne dla rzemieślnika?
No i dochodzę do sedna problemu.
Jednostka ludzka jest wyposażona w cały zestaw umiejętności, emocji, instynktów, które są jej „wbudowane w hardware”. Na przykład nie uczymy się rozpoznawać twarzy – bardzo duża część tej umiejętności mamy dane. Już noworodki wodzą wzrokiem za wszystkim co choćby przypomina rysy twarzy.
Nasze otoczenie się zmieniło, ale ewolucja nie jest taka szybka!!! Ewolucja działa w ciągu milionów, nie setek czy tysięcy lat. Więc nasze psychiki zaczynają szwankować. Czemu? Bo naturalne odruchy zderzają się z wymogami cywilizacji.
Wyobraźmy sobie egzamin na uczelni. Student odpowiada na pytania profesora, wtem pada pytanie, na które egzaminowany nie zna odpowiedzi. Nasz układ emocjonalny nie jest specjalnie inteligentny, ale mimo wszystko wyłapuje sytuację zagrożenia. Co należy zrobić, żeby zwiększyć szanse przeżycia w sytuacji zagrożenia? Nasz układ hormonalny doskonale wie jak obsłużyć taki moment – przygotować organizm do walki lub ucieczki. Czyli uwalnia adrenalinę do krwi i bardzo szybko zmienia funkcjonowanie organizmu wyłączając niepotrzebne organy i zaopatrując mięśnie maksymalną dawką energii. A tymczasem sytuacja nie wymaga fizycznej akcji, przecież student nie skoczy na profesora z maczugą ani nie ucieknie. Energia skierowana do mięśni wymaga uwolnienia, więc studentowi zaczynają drżeć ręce. A jeszcze moment później następuje przegrzanie organizmu, normalnie w chwili zagrożenia człowiek byłby w ruchu, a tu trzeba siedzieć spokojnie! Więc natychmiast rozszerzają się włosowate naczynia krwionośne i piękny rumieniec wykwita na twarzy nieszczęśnika. Alarm w organizmie! Przegrzanie jest coraz większe, ruszają do pracy gruczoły potowe i student zalewa się potem.

W warunkach naturalnych stres minąłby chwilę po zagrożeniu, wróg lub drapieżnik zostałby albo odgoniony albo pokonany i organizm wróciłby na normalny tryb funkcjonowania. Organy wewnętrzne dostałyby niezbędną dawkę energii. Tymczasem egzamin oblany, dogrywka za tydzień, zagrożenie trwa dalej. Ups… układ trawienny jest wciąż słabo zaopatrzony, nerki protestują, wątroba wyciska z siebie siódme poty…
A tu dziecko sąsiada stuka piłką w podłogę. Biedny student już jest w stanie zagrożenia – przynajmniej jego organizm tak sądzi. A tu kolejne powody do gniewu! Irytacja sięga zenitu, a w telewizorze znów chrzanią… Spirala się nakręca.
W końcu biedny studencina wreszcie zda ten nieszczęsny egzamin nie przegryzając aorty profesorowi, ale wyjść ze stresu już nie jest łatwo. Organizm przechodzi w stan chronicznego zagrożenia. Z początku nic strasznego się nie dzieje, ale organy zbędne w momencie walki stają niedożywione. Ostatecznie do walki wystarczy zaopatrzyć mięśnie w cukier i tlen a całą resztę można wyłączyć. Przez jakiś czas studencina jeszcze jedzie na zapasach a potem może być klapa. Układ immunologiczny nie nadąży, bo jest odcięty od zasobów i mamy na przykład anginę. Dobrze, jeżeli tylko anginę…
Krótko mówiąc organizm powie „dość”. I albo student wyluzuje albo pogna dalej. Jak pogna dalej przełamując protesty organizmu… nietrudno zgadnąć co może się dziać dalej.
Zawał, wrzody żołądka, ciągłe infekcje i… do piaseczku.
Czego Wam nie życzę.
Unikanie agresji
Autor: Dreptak
Liberté, égalité, fraternité! To słyszymy od rewolucji francuskiej. Równość, wolność, braterstwo. Jeszcze niedawno psychologowie wpierali nam, że człowiek rodząc się jest niezapisaną kartą. Że różnice między płciami mają charakter wyłącznie kulturowy, że wszyscy są równi i identyczni w momencie urodzenia.
Mnie to intruguje, jak można bezkarnie prawić takie brednie i jeszcze terroryzować wszystkich myślących inaczej.
Ale nie o tym teraz będzie…
Jak to się dzieje, że konfliktów na chodniku prawie nie ma, a kierowcy bywają nawzajem agresywni?
Naukowcy długo się głowili, czemu sytuacje potencjalnie powodujące konflikty na chodniku są natychmiast rozładowywane a analogiczne sytuacje, gdy ci sami ludzie są za kierownicami, kończą się awanturą.

Okazało się, że mamy wbudowany przez naturę mechanizm, który pozwala rozładowywać napięcia. Na przykład na chodniku, przed sklepem w wejściu potrącimy innego przechodnia. Zdarzenie było całkowicie niezamierzone. Co się dzieje dalej? Sprawca mimowolnie i nieświadomie wykonuje gest pojednania – skinienie głową, gest ręką, uśmiech. Pokrzywdzony analogicznie potwierdza przyjęcie tych minimalnych przeprosin i za chwilę obaj nic nie pamiętają. Konflikt został zażegnany w zarodku. W ich świadomości nie zostaje żaden ślad.
Takie mechanizmy mamy wbudowane w hardware, one są naturalne. Tak nas natura stworzyła, abyśmy się nawzajem nie pozabijali z byle powodu.
A teraz tych samych dwóch ludzi spotyka się w samochodzie, jeden drugiemu zajechał drogę. Jednak oddzieleni są samochodami, nie widzą się nawzajem i nie mają szans wymienić gestów pojednania. I emocje zaczynają funkcjonować, a jak poprzednio zauważyliśmy ciało migdałowate nie jest specjalnie mądre, odbiera tylko proste sygnały typu jest zagrożenie – nie ma zagrożenia. I zaczyna działać uruchamiając mechanizmy walki – ciśnienie krwi skacze i lecą wiąchy. Druga strona odpowiada tym samym i awantura gotowa.
Czego tym razem zabrakło? Możliwości wymiany gestów pojednania. Ewolucja nie przewidziała samochodów! Samochody pojawiły się ledwo 100 lat temu, to za krótko na dostosowanie genetyczne.
Miejmy świadomość, że natura nie jest tak szybka jak cywilizacja.
Jak ten tępy baran zajedzie Wam drogę nie pokazujmy środkowego palca, uśmiechnijmy się z pobłażaniem.
Czego Wam życzę.
Łowca i opiekunka
Autor: Dreptak
Przenieśmy się myślami do obozowiska naszych przodków sprzed kilku tysięcy lat. I co? Nos nie odpada? Według relacji podróżników, obozowiska Indian Północnoamerykańskich śmierdziały przepotwornie – a oni byli na etapie rozwoju kamienia łupanego, czyli całkiem nieźle zaawansowani.
Ale nie o tym teraz będzie…

Natura stworzyła mężczyzn i kobiety dla spełniania pewnych ról społecznych. Zostali wyposażeni w odmienne mięśnie, odmienne mózgi i odmienne emocje. Oczywiście zdarzają się męskie kobiety i kobiecy mężczyźni. Ale ja chciałbym mówić o regułach, nie wyjątkach.
Mężczyzna był łowcą i został do tego odpowiednio wyposażony. Nie darmo słowo myśliwy pochodzi od myślenia – myśliwy to jest ten, kto myśli. Do bycia łowcą niezbędna była inteligencja techniczna, szybkość, siła, orientacja przestrzenna i agresja.
Dziś regułą jest, że facet odruchowo rejestruje otoczenie i drogę, więc rzadko się gubi w lesie. Nie musi myśleć nad drogą, to się robi samo. Średni mężczyzna będzie dużo lepszy w tych dziedzinach od przeciętnej kobiety.
A co było niezbędne kobiecie? Kobieta zajmowała się obozowiskiem i dziećmi, więc potrzebna była wytrwałość, spostrzegawczość, wyczulenie na potrzeby dzieci, czułe palce i umiejętności społeczne.
Widzimy to na co dzień, dziś kobiety nadal w większości zajmują się takimi zawodami, gdzie ważne są te zdolności.
Teraz wkracza w to poprawność polityczna, która nakazuje traktować wszystkich równo we wszystkich sytuacjach. Czym to się kończy sami widzimy, w nienaturalnych rolach każdy się czuje źle. Kobieta będzie najczęściej słabsza jako kierowca ciężarówki a facet będzie miał problemy jako nauczyciel w szkole podstawowej. Dlaczego?
Bo cechy charakterystyczne i dominujące dla danej płci jednym przypadku pomagają a innym wręcz przeciwnie.
Kobiety dziś walczą o swoje miejsce w polityce, w kadrach menedżerskich, wśród inżynierów. Nie mówię, że kobiety się do tego nie nadają, bo to jest ewidentna nieprawda, ale mówię, że większość kobiet w takich miejscach będzie się czuć źle. Bo mają inne przystosowanie ewolucyjne! Wśród kobiet zdarzają się przykłady z dominującą osobowością, zdolnościami przywódczymi – na przykład Margaret Thatcher – żelazna lady. Ale więcej facetów będzie miało takie talenty, bo przez miliony lat samce przewodziły grupom hominidów.
Samce polowały, więc konstruowały broń – łuki, dzidy, zasadzki, wnyki. Stąd się wzięły pewnie umiejętności inżynierskie. Samce planowały polowania, podchody na mamuta, połowy ryb, stąd są umiejętności strategiczne mężczyzn.
Samica zaś organizowała obóz – opiekowała się dziećmi, szykowała jedzenie. Miała samcom zapewnić bezpieczną przystań, w której mogli odpoczywać po polowaniu i chełpić się zdobyczami. Ale po co mieli siedzieć w obozie i zażywać odpoczynku? Po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo kobietom i dzieciom. Dlatego kobiety umieją tak cierpliwie słuchać niestworzonych historii opowiadanych przez mężczyzn i również dlatego ryba rośnie najszybciej od momentu złowienia do momentu opowiedzenia o połowach!
Dzięki swojemu przystosowaniu kobieta zwykle wymaga porządku w domu, mężczyźnie jest to najczęściej obojętne. Ale za to „sprzęt łowiecki” mężczyzny jest najczęściej niezwykle pieczołowicie pielęgnowany, co w kobiecie budzi furię – bo skoro wędki można mieć ułożone, to dlaczego w szafie skarpetki leżą na kupie?
Ponieważ kobiety organizowały obóz, dlatego niezbędne im były umiejętności społeczne. Coś, co mężczyźnie najczęściej do niczego nie było potrzebne.
Kobieta ma zwykle większą cierpliwość, ma delikatniejszą skórę i inną budowę mięśni. Dlaczego? Znów przystosowanie ewolucyjne – typowe zajęcia kobiece wymagają pracy dłuższej, monotonnej i często wymagają precyzyjniejszego działania. Mięśnie kobiet mają mniej szybkich włókien i więcej powolnych (mniej podatnych na zmęczenie), cieńszą skórę – bo były mniej narażone na zranienia.
Ludzie tak obdarzeni trafiają w cywilizację, gdzie zacierane są naturalne role:
kobietom nie opłaca się mieć dzieci,
mężczyźni muszą wyzbyć się naturalnej agresywności,
GPS zabija potrzebę trenowania naturalnych mechanizmów orientacji…
W takich warunkach ludzka psychika pozostawia nam niewielki wybór: antydepresanty, alkohol ewentualnie narkotyki.
Czego Wam nie życzę.
Droga do diagnozy
Autorka: Matken
W wieku 22 lat zostałam mamą ślicznego synka. Pierwszym szczegółem, który zauważyłam tuż po urodzeniu, była mała plamka na języku. Nie umiałam go jeszcze kochać i dziwnie się z tym czułam, bo myślałam, że te uczucia przyjdą w chwili jego narodzenia. Przyszły później, kiedy już się troszkę poznaliśmy. Miał rok i 4 miesiące, gdy został starszym bratem.

Chłopcy sobie rośli, wszędzie było ich pełno. Skakali po kanapach, biegali po domu i po podwórku. Jakoś dawaliśmy sobie radę, wiele zachowań mi nie przeszkadzało, a poza tym nie wiedziałam, że mogłoby i powinno być inaczej. Poza domem było gorzej, bo wokół zawsze znajdowali się jacyś ludzie, którzy uważali, że mogą wygłaszać do mnie umoralniające czy pouczające komentarze. Żeby temu zapobiec, zdzierałam gardło od krzyku, którego synowie i tak zdawali się nie słyszeć. Edukacja przedszkolna przebiegła dość sprawnie, wiedziałam, że moje dzieci nie należą do najgrzeczniejszych, ale jakoś daliśmy radę. W międzyczasie wyjazd do sanatorium, gdzie moje dziecko odizolowano od innych, żeby nie sprawiało kłopotu. Kosmos!!!
Wiadomo, najstarszy do szkoły poszedł pierwszy, przypadkowo klasa integracyjna. Zaczęły się skargi. W końcu zostałam wezwana i poinformowano mnie, że szkoła porozumiała się z przedszkolem, gdzie potwierdzono koszmarne problemy… Ja od pań z przedszkola nigdy takiego stwierdzenia nie usłyszałam. Teraz wiem, że było to działanie bezprawne, bo nikt nie ma prawa udzielać informacji o moim dziecku bez mojej zgody. Potem rozmowy z wychowawczyniami i szkolnym psychologiem, na których wypłakiwałam sobie oczy, przekonywana, że jestem winna wszystkiemu, co dzieje się z moim dzieckiem. Teraz wiem, że pomimo popełnianych przeze mnie błędów wcale nie było to prawdą. Każdy powtarzał mi słowo “konsekwencja” we wszystkich możliwych odmianach i nikt nie wyjaśnił, o co tak naprawdę chodzi i jak to się robi. Nie chciałam już chodzić do szkoły i unikałam tego jak mogłam. Nie zaglądałam też zbyt często do zeszytów i podręczników. Odwiedziliśmy Poradnię Psychologiczno Pedagogiczną… z marnym skutkiem. Po skończeniu 4 klasy zdecydowałam, że zmienimy szkołę. Na wspaniałą, prywatną, gdzie zajmą się moim szczególnym synem. W klasie tylko 7 uczniów, zorganizowane zajęcia od 8.00 do 15.00 i… nieustanne nękanie przez rówieśników z klasy, puste zeszyty, szwendanie się bez celu po szkolnym boisku w czasie, kiedy miały być te osławione zajęcia i rozcięta głowa podczas zajęć WF, których tak właściwie chyba nie było. Teraz wiem, że dobra szkoła to nie budynek i plan lekcji, tylko ludzie, którzy w niej pracują. W tym wszystkim wspaniała pani pedagog, która zarejestrowała nas do psychiatry dziecięcego. Wtedy się zaczęło…
Zaczęło się przejaśniać. Gdzieś usłyszałam o ADHD. Znalazłam książkę “W świecie ADHD” Hallowella. Wszystko pasowało! W wakacje obserwacja w szpitalu na oddziale. Miałam co do tego mieszane uczucia, ale cieszyłam się, że będzie diagnoza. Bez tego lekarz nie chciał mi nic powiedzieć. Ze szpitala syn wrócił z diagnozą i wynikami testów. IQ 132. Potem książka Janet E. Heiniger “Od chaosu do spokoju” i nasze życie zaczęło nabierać kształtów. Już wiedziałam, co oznacza konsekwencja. Kolejna zmiana szkoły, bo w tej poprzedniej nie dało się egzystować. Byle zakończyć podstawówkę. Świadectwo ze średnią 2. Dwóje od góry do dołu i test szóstoklasisty 37 punktów na 40 możliwych. W tym wszystkim cotygodniowe spotkania dla rodziców dzieci z problemami, gdzie poznałam osobę, która zaprosiła mnie do stowarzyszenia i pokazała tutejsze forum.
Gimnazjum integracyjne. Udało się uzyskać Orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego i syn poszedł do klasy jako jedno z dzieci z orzeczeniem. Różnie bywało, ale stosowaliśmy systemy motywacyjne. Nauczycielka wspomagająca bardzo zaangażowana. Dziękuję. Jednak znowu coś przestawało pasować. Niektóre z cech nadpobudliwości zanikły, pojawiły się lub uległy wzmocnieniu inne objawy. Najbardziej dotkliwie odczuwałam zamęczanie otoczenia opowieściami, pomysłami, bo często to ja musiałam być słuchaczem. Szukałam, pytałam. Z początku nie mogłam nic znaleźć, a potem…
Potem trafiłam na forum na opisy zachowań dzieci z zespołem Aspergera i już wiedziałam, że diagnoza syna przestała być aktualna. Zrezygnowaliśmy już wtedy z wizyt u psychiatry. Przepisywał tylko leki, które wcale nie były potrzebne. Na forum polecono mi lekarza i terapeutkę, a tam…
Pierwsza wizyta, syn przyjechał z klockami lego. Przyjrzała się, jak je pieczołowicie zbiera i zaprosiła mnie do gabinetu. Seria pytań z testu diagnostycznego i wstępna diagnoza – zespół Aspergera. Odetchnęłam z ulgą. Nareszcie wiedziałam, na czym stoję. Przyjeżdżaliśmy na kolejne wizyty, gdzie dowiadywałam się coraz to nowych rzeczy o moim synu. To nie były już wizyty podobne do tych u psychiatry, gdzie ja prowadziłam monolog, a lekarz tylko potakiwał. Wychodziłam z gabinetu z kolejną receptą w ręce, jednocześnie czując, że nie otrzymałam żadnej pomocy i do tego piekielnie bezradna i zła. Te spotkania okazały się być motywujące i dające mi zastrzyk energii do dalszej pracy. Można powiedzieć, że przełomem były warsztaty dla rodziców, które zorganizowaliśmy jako stowarzyszenie, a prowadzone były przez “naszą” panią doktor. Znałam już wszystkie zasady z forum, ale możliwość ćwiczenia ich i bieżącej korekty była dla mnie bardzo cenna. Mnóstwo wniósł też obóz terapeutyczny, na który pojechałam z synami. Tam była możliwość obserwacji mojego najstarszego syna w sytuacjach społecznych, o których do tej pory mogłam tylko opowiadać, a tak właściwie, to przecież tak do końca ich nie znałam. Nie przebywałam z synem w szkole, a przy mnie zachowywał się zawsze trochę inaczej. Po obozie syn przyjmował przez jakiś czas leki i to był strzał w dziesiątkę. Leki pozwoliły na wyciszenie lęków i tak dobrnęliśmy do końca gimnazjum. Świadectwo tradycyjnie nieciekawe, ale kto by się tam martwił ocenami. Test gimnazjalny i… najlepszy wynik w szkole.
W tym roku syn kończy liceum, za pasem matura. Wybiera się na informatykę. Ciągle coś tam tworzy, próbuje pisać własną grę. W szkole jak zwykle, czyli różnie. Oceny takie sobie. Ciekawe jak mu pójdzie matura…
Nie można czekać
Autorka: Matken
Życie płynęło spokojnym rytmem, przerywane z rzadka szkolnymi incydentami moich dwóch dorastających synów. W tym właśnie czasie przyszła mi do głowy myśl, że proces wychowania powoli dobiega końca, chłopcy staną się dorośli, samodzielni, a ja wreszcie sobie odpocznę. Chyba to była taka przewrotna myśl, wysłana przez moją podświadomość, bo już wkrótce miało się okazać, że urodzi się NOWY CZŁOWIEK.
Wiadomość była niejakim zaskoczeniem, bo nie mieliśmy takich planów, ale ja chyba wiedziałam, że tak będzie, a nawet tego podświadomie chciałam. Płynęły tygodnie, jedne wolniej, inne szybciej. Przeróżne badania, bo wiek mamusi już nie ten, bo wada OUN w wywiadzie… Wszystko w porządku, będzie…syn. Mąż miał zbolałą minę. Czyżby marzyła mu się córeczka tatusia?

Kiedy syn przyszedł na świat, powitałam go ja i szczęśliwy tata. Cudownie było przeżyć to razem. Wróciliśmy do domu. Znowu mijały tygodnie, miesiące. Malec rósł, rozwijał się, ale… ja widziałam, że nie jest tak, jak z innymi dziećmi, dziećmi moich koleżanek. Niby robił to samo, ale nie tak samo. Zauważyłam, że moje dziecko nie nawiązuje bezpośredniego kontaktu. Ważniejsze były przedmioty niż ludzie. Często nie umiałam sprecyzować, nazwać tego, co mnie niepokoi, ale to czułam. Moja zawodna pamięć nie była zdolna przywołać wspomnień, porównać rozwoju moich synów. Najstarszego, ze zdiagnozowanym Zespołem Aspergera, młodszego, bez diagnozy, ale z widocznymi niektórymi cechami ZA i najmłodszego, którego zachowanie odbiegało od zachowania rówieśników. Pierwsza konsultacja nastąpiła podczas wizyty u terapeutki starszych chłopców. To co usłyszałam, uspokoiło mnie. Nie zwariowałam, nie wymyślam, nie wydaje mi się. Mam rację. Ktoś powie, że to dziwne, że powinnam szaleć z rozpaczy, że moje dziecko ma jakieś zaburzenia… autystyczne. W szaleństwie i rozpaczy nie widzę większego sensu, bo dziecku to nijak nie pomoże, a tym, co jest tu najbardziej istotne, jest czas. Udałam się do Poradni Psychologiczno Pedagogicznej na badanie z psychologiem i logopedą, za względu na słaby rozwój mowy. Otrzymaliśmy Wczesne Wspomaganie Rozwoju, zajęcia ze specjalistami, na terenie przedszkola integracyjnego oraz na kolejny rok szkolny Orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego, w tymże przedszkolu. Dodatkowo spotykaliśmy się z logopedą z PPP, a kilka razy w tygodniu synek zostawał na 3 godziny w prywatnym klubiku, gdzie bawił się z dziećmi, malował, śpiewał i tańczył. Do przedszkola poszedł bez żadnego problemu, nie było płaczu w szatni. W międzyczasie zaczęło się diagnozowanie u psychiatry i psychologa.
Robi “pa pa” wysyła buziaki i już go nie ma. Bawi się często obok dzieci, a nie z dziećmi, ale bardzo lubi tańczyć, śpiewać i pokazywać. Mówi co raz więcej. Często nie mogę go zrozumieć, ale są chwile, że się udaje. Na razie są to pojedyncze wyrazy, ale zdarzają się też konstrukcje dwuwyrazowe. Liczy do 10 po polsku i po angielsku. Często używa angielskich słów (od początku ogląda bajki wyłącznie w tym języku). Rozpoznaje wszystkie marki samochodów. Ma Orzeczenie o niepełnosprawności ze względu na zaburzenia autystyczne.
Spotkałam się na jednym z forów internetowych z przypadkiem dziecka autystycznego. Dookoła same “ciocie dobra rada” ze stwierdzeniami “wyrośnie z tego” i “każde dziecko rozwija się inaczej”. Kiedy się wypowiedziałam w temacie i zasugerowałam mamie udanie się do specjalisty w celu sprawdzenia, czy nie ma jakichś nieprawidłowości w rozwoju, zostałam zaatakowana, że niepotrzebnie kobietę straszę. Smutne to, bo później okazało się, że miałam rację. Dlatego proszę wszystkie mamy: Jeśli masz jakieś wątpliwości, coś Cię w Twoim dziecku niepokoi lub nie dajesz sobie rady z wychowaniem, idź do specjalisty. Może to być psycholog w PPP lub w przychodni, może być psychiatra dziecięcy, logopeda. Takie badanie nie boli, nie powoduje u dziecka stresu, a wiele może wyjaśnić, może pomóc Tobie i dziecku. PPP czasem organizuje warsztaty dla rodziców, na które warto iść. W szkole nie uczono nas “rodzicielstwa”. Warto zgłębić tę wiedzę, bo ten egzamin wypada zaliczyć na 5.
Ponury dominator
Autorka: Dosia
Po ponad dwudziestu latach walki poddałam się i w końcu zostałam ponurym dominatorem. Czy ktoś z Was może wie, dlaczego tak się stało?
Wychowałam się w kochającej i dominującej rodzinie. Kochający, dominujący i konsekwentny tato, kochająca dominująca i niekonsekwentna mama oraz siostra. Starsza, kochająca i oczywiście również próbująca mnie zdominować. W takich warunkach, jak można chyba przewidzieć, wyrosłam na osobę bardzo łatwo dostosowującą się i podporządkowującą, jednak przekonaną, że ja swoje dzieci wychowam w dużo lepszej atmosferze. Przysięgłam sobie, że wyrzucę ze swojego słownika zdania, które tak znienawidziłam w dzieciństwie „zrobisz, jak ci każę!” i „dzieci i ryby głosu nie mają” oraz „może zrozumiesz, kiedy dorośniesz”.
Twardo postanowiłam odrzucić całkowicie dominację w relacjach ze swoimi dziećmi. Traktować je z miłością i konsekwencją, szanować ich uczucia i ich zdanie. Jako nastolatka, po którejś awanturze uroczyście to wszystko sobie przysięgłam, spisując wszystkie moje uczucia i przemyślenia w formie listu „do siebie z przyszłości”. List schowałam tak głęboko, jak się tylko dało, przez co go natychmiast zgubiłam już na zawsze, ale do dzisiaj pamiętam uczucia i myśli, które wyrażał.
Treść listu stała się moim mocnym postanowieniem, które potem z przekonaniem i determinacją realizowałam w życiu. Mój mąż popierał moje poglądy, ale starał nie mieszać się w sprawy wychowywania dzieci. Urodził się nam syn, który wyrastał na odważnego, inteligentnego i szczęśliwego chłopca. Dziecko było początkowo potwierdzeniem mojego niewątpliwego, jak mi się zdawało, talentu pedagogicznego. Co prawda, to moje przekonanie zostało nieco nadwątlone, kiedy zrezygnowałam z pracy w szkole nie radząc sobie zbyt dobrze z dyscypliną na lekcji, ale szybko i optymistycznie doszłam do wniosku, że to całkiem co innego potrafić zapanować nad całą klasą dzieci, a co innego wychować dobrego i szczęśliwego człowieka. Niemal równocześnie z dzieckiem pojawiła się w naszym życiu słodka i potulna suczka. Był to pies bojący się całego świata i wiecznie uciekający, ale kochaliśmy ją bardzo.

Realizowałam się nie tylko wychowując dzieci i psy, jeździłam również konno. Oczywiście trochę ubolewałam, że w relacjach z końmi i psami człowiek musi bezwarunkowo dominować, ale wciąż liczyłam na to, że być może istnieją inne możliwości. Dlatego, kiedy pierwszy raz usłyszałam o metodzie pełnego porozumienia z koniem Monty’ego Robertsa, nie ustałam, dopóki nie znalazłam tego opracowania. Ku mojemu zdziwieniu metoda ta polegała na… okazaniu koniowi dominacji człowieka. Co prawda nie przez bat, krzyk czy ostrogi, tylko przez odpowiednie gesty, postawę ciała i sposób patrzenia w oczy, co nie zmieniało faktu, że właściwie wróciłam do punktu wyjścia. Z drugiej strony to już było coś i taką dominację skłonna byłam uznać za „porozumienie”, skoro prowadziło do łagodnego podporządkowania się konia człowiekowi bez łamania, przemocy i agresji.
Wiedziałam, że podobne porozumienie jest możliwe również z psem. Oczywiście byłam przekonana, że ja już je dawno osiągnęłam, ponieważ swoje psy wychowywałam bez krzyku ani kolczatki, ale że bardzo dużo czytam, trafiłam w końcu na dwóch autorów szerzących w świecie psów podobne poglądy, co Monty Roberts w świecie koni: byli to Jan Fennel (wbrew pozorom to kobieta) i John Fisher. Czytając „Zapomniany język psów” Jan Fennel nie od razu zauważyłam zbieżność tych metod, natomiast uderzył mnie opis, pasujący do dwóch moich psów. Psy te były bardzo nerwowe, bały się całego otoczenia i reagowały na wszystko ucieczką. Otóż Jan Fennel twierdziła, że takie zachowanie cechuje psy, które są przekonane, że rządzą w swojej rodzinie, ale im ta dominacja zupełnie nie odpowiada, przez co wykańczają się nerwowo. Teoria ta wydawała mi się początkowo zupełnie absurdalna, ponieważ moje psy przecież słuchały moich poleceń i niewątpliwie kochały całą naszą rodzinę, co mi się mocno kłóciło z wyobrażeniem „psa dominującego”. Ale, z drugiej strony, w momencie gdy ogarniała je histeria, rzeczywiście reagowały uciekając w dowolnym kierunku, a nie do mnie. Ostrożnie dopuściłam więc do siebie myśl, że być może ich nerwowość bierze się stąd, iż nie są pewne, czy potrafię zapewnić im bezpieczeństwo. Opis „języka” psów, który służy do ustalenia dominacji w stadzie, też powoli przekonywał mnie do tej teorii. Rzeczywiście popełniałam błędy, które powodowały, że psy mogły uważać się za głowę rodziny w naszym „stadzie”: kiedy się ze mną witały, pozwalałam im wskakiwać na siebie przednimi łapami, pozwalałam im przechodzić przez drzwi pierwszym, pozwalałam im inicjować zabawę, dawałam jedzenie nie zwracając uwagi na to, czy było to przed naszym posiłkiem, czy po. Wkrótce ze zdziwieniem przyznałam, że bardzo proste zabiegi, takie jak podgryzanie ciasteczka przed podaniem miski psu czy przechodzenie przed psami przez drzwi spowodowały, że moje psy się wyciszyły i w momencie, który uznawały za niebezpieczny, czekały na moją decyzję, nie rzucając się, jak dawniej, do ucieczki. Innymi słowy – przekonałam je tymi prostymi gestami, że jestem w naszym stadzie „alfą”, co przyjęły z bardzo wyraźną ulgą.
Powiecie, że konie i psy, to nie są dzieci. Ano, nie są, i dlatego ja radośnie nadal wychowywałam, już dwójkę swoich dzieci, hołdując zasadom pełnego porozumienia, unikając dominacji kiedy to tylko było możliwe. Jasne, że dzieci musiały się stosować do podstawowych zasad, ale konflikty starałam się rozwiązywać wyłącznie długimi rozmowami i tłumaczeniem. Unikałam wydawania poleceń, raczej prosiłam je o pomoc. Traktowałam dzieci z szacunkiem i tak poważnie, jak tylko było to możliwe.
Wątpliwości, czy na pewno postępujemy prawidłowo, pojawiły się po raz pierwszy, gdy starsze dziecko trafiło do gimnazjum. Syn zaczął palić papierosy i wagarować. Rozmowy okazały się w miarę wystarczające tylko na wagarowanie, na papierosy jednak nie działało nic. Owszem, wkrótce syn stał się ekspertem w sprawie wpływu papierosów i używek na organizm rosnącego człowieka, sam wynajdywał nawet w internecie te informacje, ale wracał do papierosów jak bumerang tłumacząc się, że „wszyscy koledzy palą i on nie chce być inny”. Walka trwała kilka lat. Wypróbowaliśmy wszystko, od przekonywania i zbierania punktów za dobre zachowanie – aby wyjechać na upragniony na obóz, poprzez szlabany, krzyki, bicie a nawet metodę dziadka, która polegała na – nie powiem głośno (a tym bardziej nie napiszę), bo mi wstyd, ale była dość brutalna. Metoda dziadka spowodowała tylko tyle, że z papierosów syn przerzucił się czasowo na tabakę. Szukaliśmy pomocy u kilku psychologów, w PPP, a nawet u znajomego psychiatry. W PPP zapisaliśmy się na szkołę rodziców, na której między innymi zwracano uwagę na zachowanie właściwej hierarchii w rodzinie. Gdy starszy był w trzeciej klasie gimnazjum, pojawiły się nowe kłopoty, które przyćmiły wszystkie dotychczasowe. Okazało się, że młodszy syn, wówczas pierwszoklasista, jest zupełnie nie do ogarnięcia w szkole. Pomimo późniejszej diagnozy – ADHD – dochodziłam do przerażającego dla mnie wniosku, że jestem matką nieudolną wychowawczo.
Od tamtej chwili minęło już osiem długich lat. Historia zatoczyła już pełne koło i teraz to młodszy syn jest w klasie trzeciej gimnazjum, ale ja mogę już ze spokojem powiedzieć, że fortuna dla nas w końcu się odwróciła. Mamy dwóch wspaniałych, odpowiedzialnych synów i znalazłam na nowo powołanie w szkole. Co zadziałało? Oczywiście: grupa wsparcia – nasze forum adhd.org.pl, kolejne szkoły dla rodziców, psychoterapia dla nas i dla dzieci, obozy terapeutyczne a nawet leki. Wreszcie tony książek o wychowaniu, w tym przede wszystkim „Mały tyran” Jiriny Prekop, który był dla mnie rozwinięciem idei Monty Robertsa i Jan Fennel na ludzi. I gdybym miała określić, co konkretnego w moim zachowaniu pozwoliło mi tę fortunę odwrócić, to powiedziałabym, że głównie właśnie… dominacja, chociaż zwykle okazywana bez przemocy.

Teraz już wiem, że gdy pies jest zmuszony dominować, staje się lękliwy, nerwowy, a czasem także agresywny, zaczyna mu się wydawać, że jest odpowiedzialny za swoje „stado” a nie zawsze ma na tyle silną psychikę, aby temu podołać. Z koniem jest podobnie, tyle że „rządzący” koń jest rzadziej agresywny, za to bardziej nieprzewidywalny, no i, oczywiście, częściej na wszystko reaguje ucieczką.
Ale wiem już też, że dominujące dziecko jest – tak samo jak dominujący pies czy koń – przerażone odpowiedzialnością, jaką nieświadomie wzięło na swoje barki i chociaż potrafi przeważnie lepiej ukrywać ten strach za aroganckimi słowami i buntowniczymi minami, to tak naprawdę nie radzi sobie z nim.
Dziecko nie musi nawet wiedzieć, na czym polega dominacja, i tak podświadomie poddaje się jej regułom. O ile dorosły człowiek nauczył się już zwracać uwagę na takie atuty władzy, jak pieniądze, czy pozycja w hierarchii społecznej, o tyle dziecko pojmuje to w sposób dużo prostszy. Wydaje mu się, że dominuje, jeśli może spowodować, że mama przyjdzie na każdy jego odgłos, jeśli może spowodować, że tata kupi mu każdą wymarzoną rzecz. Uważa, że rządzi, jeśli dostaje jeść przed rodzicami, jeśli przechodzi przed nimi przez drzwi i za każdym razem, kiedy przeforsuje ich zgodę na coś prośbą, krzykiem czy podstępem. A kiedy dziecko już uwierzy, że to ono jest w rodzinie alfą, to zaczyna mu się wydawać, że to od niego zależy byt całej rodziny. Nie radzi sobie z tą odpowiedzialnością, jednak jednocześnie zębami i pazurami walczy z dorosłymi o władzę, tak długo, jak jest przekonane, że jest silniejsze psychicznie. Gdy w domu nie znajdzie wystarczających autorytetów, wówczas szuka ich wśród rówieśników, co w wieku gimnazjalnym bywa naprawdę bardzo niebezpieczne. Ale kiedy dziecko uwierzy, że dorośli są wystarczająco silni psychicznie, aby o nie zadbać, wówczas z ulgą się podporządkuje. Nawet, jeśli jest już nastolatkiem.
Często wystarczają bardzo proste sygnały: sposób mówienia, mina, postawa ciała, sposób patrzenia w oczy, reakcja na żądania dziecka, właściwa kolejność przy przechodzeniu przez drzwi, podawaniu obiadu oraz cierpliwość w egzekwowaniu swoich postanowień. Nie warto rozklejać się przy dziecku, płakać, okazywać swoje niezdecydowanie. Nie warto ulegać namowom dziecka, lepiej jest podejmować decyzje niezależne od zachcianek dziecka lub odwlec takie decyzje do czasu, aż ono przestanie nalegać wyłącznie po to, żeby pokazać, kto rządzi. Bywa też, że nie obejdzie się (przy bardzo dominujących dzieciach i w wyjątkowo trudnych sytuacjach) bez przytrzymania, po którym najwyraźniej widać w oczach dziecka właśnie tę ulgę i nagły wzrost zaufania dziecka do dorosłego.
Tak więc stałam się, całkiem świadomie i wbrew swojej naturze oraz wbrew swoim niezłomnym postanowieniom z młodości, tytułowym ponurym dominatorem. Oczywiście jest to inny rodzaj dominacji, niż poznałam w czasie swojego dzieciństwa. Ale dopiero teraz jestem przekonana, że nie tracąc porozumienia z dziećmi, zaspokajam ich podstawową potrzebę życiową – potrzebę bezpieczeństwa, którą jest w stanie zapewnić tylko odpowiednia hierarchia w rodzinie, gdzie to rodzic dominuje, a nie dziecko.
A co ty mi możesz zrobić?
Autorka: Dosia
„Daj mi spokój!”, „Idź sobie, zrób sobie sama”, „Nie denerwuj mnie”, „Co ty mi możesz zrobić – i uśmiech w nos – taki szyderczy a następnie: „Ty sobie myślisz, że coś możesz, a nic mi nie możesz zrobić, to ja ci mogę więcej niż ty mi!”. Brzmi znajomo? Ależ skąd!
Prawie nikt się nie przyzna, nawet przed samym sobą, że coś takiego kiedykolwiek usłyszał od swojego ukochanego dziecka. Ja oczywiście też nigdy tego nie usłyszałam… Ale jeśli usłyszałabym, to na pewno bym o tym natychmiast zapomniała, więc chyba jednak nie mogę się zapierać z całą stanowczością, że tak nie było. W takim razie, może tak zupełnie TEORETYCZNIE, zastanówmy się wspólnie, co można by było z takim nieletnim buntownikiem zrobić?
Przecież prawo zabrania bić dzieci, a chwilami wydaje się, że jedyne, co na buntownika podziała, to porządne przetrzepanie tyłka!

Jaką władzę nad nami ma nasze dziecko? Skąd wzięło się to prowokacyjne: „A co ty możesz mi zrobić”?
Odpowiedź jest bardzo prosta. Władza dziecka bierze się głównie z bezkrytycznej miłości rodzica. Zbyt kochamy nasze dzieci, aby wykorzystać naszą siłę, a nastolatki o tym już doskonale wiedzą. Dlatego bywa, że role się odwracają, a my bezwolnie zgadzamy się, aby rządziły nami dzieci.
Wyobraź sobie, że narzucono Ci obowiązek trzymania w domu pyskatego darmozjada, który na wszystko, co dla niego robisz, odpowiada niezadowoleniem. Długo byś z takim wytrzymał? Dałbyś się terroryzować? Myślę, że działoby się tak tylko wtedy, gdybyś go rzeczywiście kochał.
A jakie atuty władzy posiada rodzic? Zacznijmy od tego, że tak naprawdę rodzic niczego nie musi. Ale załóżmy, że nie chce utracić prawnie władzy rodzicielskiej – jakie ma obowiązki wobec dziecka? MUSI je nakarmić, ubrać i zapewnić mu bezpieczeństwo, podstawowe warunki do spania, nauki i wypoczynku. Ale to wszystko.
Nie musimy karmić dziecka ulubionymi pierożkami, nie musimy ubierać w markowe, nowe i modne ubrania w preferowanym przez dziecko kolorze i kroju. Nastolatkowi zaś nawet nie musimy prać rzeczy, zmywać po nim naczyń ani gotować mu jedzenia, bo w tym zakresie powinien już obsłużyć się sam. Nie musimy pozwalać mu korzystać z komputera, telewizji ani komórki. Jeśli dostał komputer (np. od chrzestnego na komunię), to komputer jest jego, ale nie musimy mu dostarczać energii, dzięki której komputer będzie chodził ani płacić mu za internet. W pokoju dziecka musi być biurko, krzesło, łóżko i lampa. Natomiast już drzwi nie są konieczne…
Wynika z tego, że znamy już odpowiedź na prowokacyjne pytanie dziecka „A co ty mi możesz zrobić?”. Rodzic może na przykład zabrać przywileje. To tylko na pierwszy rzut oka nie wygląda na specjalnie silny argument. Przywilejów, które możemy zabrać jest znacznie więcej, niż tylko korzystanie z komputera i telewizji. Wszystko, co wykracza poza podstawowe potrzeby, może stać się przywilejem (choćby wybór w sklepie jogurtu). Poza tym dziecko, które na co dzień może z nich korzystać, bardzo mocno przeżyje ich brak.
Ale dziecko, które ma „wiecznie” blokadę na przywileje przyzwyczaja się do życia bez nich i ich zabieranie szybko przestaje być skuteczne. Zostawmy więc je sobie jako argument ostateczny, nie wykorzystujmy ich siły na sytuacje, kiedy wystarczą zwykłe konsekwencje. Między innymi z tych powodów uważam, że najlepsze są konsekwencje, kiedy dziecko musi coś zrobić, a nie te, gdy dziecku coś zabieramy.
Nasuwa się więc natychmiast pytanie następne:
Jak wymóc na dziecku posłuszeństwo bez wiecznego zabierania dziecku przywilejów i bez udowadniania na każdym kroku „kto tu rządzi”?
Tu już jest sprawa dość prosta. Odpowiedź wynika z samej natury dziecka. Nawet w momencie, kiedy dziecko wykrzykuje nam coś zupełnie innego, to tak naprawdę ono chce być zdominowane przez dorosłych i potrzebuje tego dla własnego poczucia bezpieczeństwa. Jeśli tak się stanie, jeśli się nauczy gdzie są granice, to od tej chwili będzie to dla niego sytuacja znana, pewna, bezpieczna i stabilna – a wszelkie „bunty” będą już delikatne i będą polegały wyłącznie na upewnianiu się, że granica jest tam, gdzie być powinna. Innymi słowy – dziecko podporządkuje się rodzicowi i przestanie z nim walczyć.
Żeby dorosły stał się dla dziecka tym „pewnym gruntem”, człowiekiem, na którym dziecko może oprzeć swoje bezpieczeństwo, musi być:
1) Stabilny i przewidywalny w oczach dziecka – a więc musi podejmować decyzje według pewnych, stałych reguł, znanych dziecku z góry.
2) „Oślo” uparty w sprawach zasadniczych, ale za to elastyczny w sprawach nieistotnych.
3) Zdecydowany i bardzo konsekwentny. Jeśli coś postanowi, to musi postawić na swoim niezależnie od fikań i próśb dziecka ale koniecznie spełniający obietnice – zarówno pozytywne jak i negatywne.
4) Nie zaszkodziłoby, żeby stosował metody okazywania dominacji, o których pisałam poprzednio.
Jak zostać człowiekiem konsekwentnym, jeśli nie leży to w naszej naturze? Moim zdaniem nie da się tego zrobić bez dobrze przemyślanej listy zasad i konsekwencji, wywieszonej w widocznym miejscu. Jeśli lista ta jest krótka i przemyślana tak, żeby konsekwencje mogły być wykonane aktywnie, bez przesadnego przeciągania w czasie i bezpośrednio po złamaniu zasady, to wtedy wystarczy tylko sprawdzać spełnianie przez dziecko zasad i w razie potrzeby dopilnować wypełniania konsekwencji. W ten sposób osiągniemy to, że dziecko zacznie stosować się do zasad, a nawet znajdzie w tym przyjemność, szczególnie gdy na naszej liście pojawią się również konsekwencje pozytywne.
No tak, ale tu rodzi się ostatnie już pytanie:
Co zrobić, jeśli dziecko odmówi wykonania konsekwencji?
Tu właśnie przychodzą nam z pomocą przywileje. Informujemy spokojnie dziecko, że dopóki nie wykona konsekwencji, dopóty nie ma w domu żadnych przywilejów. Stajemy się dla niego rodzicami „podstawowymi”. Zapowiadamy potomkowi, że znikają przywileje w postaci jakiejkolwiek codziennej obsługi – przyrządzania mu jedzenia czy prania ubrań. Znika możliwość korzystania z komórki, komputera, telewizji i gier.
Przy dalszym oporze można posunąć się dalej. Zapowiedzieć, że jeżeli do jutra do dwunastej konsekwencje nadal nie będą wykonane, wówczas pozbędzie się z pokoju drzwi i komputera, przy czym sprzęty te nie wrócą wcześniej, niż po tygodniu od wykonania konsekwencji… I dopilnujmy tego. Jeśli dziecko zacznie wykonywać konsekwencje dopiero wtedy, kiedy przychodzimy po jego drzwi – to już „pozamiatane”. Mówimy mu spokojnie: „dobrze, że wykonałeś konsekwencje, od tej chwili wracają przywileje. Ale twój czas minął pięć minut temu – więc sprzęty wrócą dopiero za tydzień”. Trochę z tym może być początkowo zachodu, szczególnie gdy dziecko przyzwyczaiło się do wcześniejszej uległości rodziców. Pewnie nie obędzie się też bez wysłuchania, co takiego nasze pociechy o nas sądzą. Ba, bywa, że nastolatek, doprowadzony do wściekłości zabieraniem mu sprzętów, może zdecydować się na podniesienie ręki na rodzica (dlatego dobrze jest na taką ewentualność zapewnić sobie pomoc współmałżonka lub przyjaciela albo wybrać taką godzinę, żeby dziecka w czasie wynoszenia sprzętu nie było). Ale zazwyczaj już po pierwszej takiej nauczce, bardzo konsekwentnie przeprowadzonej, dziecko zacznie czuć, jaką wagę mają przywileje, których dotychczas nie doceniał i to, że konsekwencje i tak, wcześniej czy później wyegzekwujemy. Po prostu dziecko zacznie wierzyć w siłę psychiczną rodzica i nabierze do niego szacunku. Zacznie więc odtąd wykonywać konsekwencje bez żadnego ociągania się.
I od tego momentu z każdym dniem stanie się dzieckiem coraz bardziej zdyscyplinowanym.
Na koniec przestroga – konsekwencje zastępują wszystko! Nie ma już rozmów umoralniających, krzyków ani marudzenia. Z chwilą wykonania konsekwencji wraca uśmiechnięty rodzic, który nie ma do dziecka już żadnych pretensji! Konsekwencje wykonane = przewinienie zapomniane.
Jedno, o czym mogę zapewnić – to nie jest zawiła metoda, która „być może” pozwoli Ci ogarnąć zachowania dziecka. Tak naprawdę jest ona prosta i dobrze sprawdzona przez wielu rodziców. Wiem, że istnieją inne metody wychowywania dzieci, podobno również skuteczne. Ale to, co napisałam powyżej wynika z naszego doświadczenia – a mówiąc „naszego” mam na myśli siebie i wiele osób z tego forum, których dzieci mają ADHD lub ZA. Niektóre z naszych dzieci są już dorosłe i teraz również stosują zasady i konsekwencje – na razie jako wolontariusze na obozach terapeutycznych – co chyba świadczy o tym, że uznały je za bardzo dobre. Jestem przekonana, że niezależnie od tego, czy masz dziecko z ADHD, ZA czy zwyczajnie „rozpuszczone” – te sposoby pracy z dzieckiem przywrócą spokój w Twoim domu.
Zagubiony nastolatek, czyli o zwiększonym ryzyku depresji u młodzieży z ZA
Autorka: Beata
Zniechęcenie, smutek, szaro-bury świat. Z dnia na dzień coraz trudniej wstać z łóżka. PO jakimś czasie już nawet sama myśl, że trzeba wstać, ubrać się i wyjść do szkoły powoduje lęk. W głowie wirują myśli: ,,Jestem nic nie wart, nikt mnie nie rozumie, na pewno sobie nie poradzę, wyśmieją mnie”…
Z dnia na dzień izolacja pogłębia się. ,,Nikogo nie potrzebuję, niczego nie chcę”, świat staje się coraz bardziej obcy i minuta po minucie oddala się w niebyt. ,,Czy cokolwiek ma jeszcze sens? Po co mam żyć?”

Wejście w okres dojrzewania jest dla dziecka zespołem Aspergera podwójną trudnością. Z jednej strony dąży ono do budowania tożsamości, a z drugiej – zmaga się z ogromnymi problemami dotyczącymi kontaktów społecznych i przystosowania do grupy rówieśniczej. Koledzy odgrywają w życiu młodego człowieka coraz większą rolę. Dodatkowo, na skutek burzliwej przemiany w gospodarce hormonalnej, zaczyna dochodzić do konfliktów z dorosłymi, nawet, jeżeli nigdy wcześniej nie było takich problemów. Zaczyna brakować przestrzeni na swobodę, wszędzie jest obco i źle.
Nauczyciele w szkole mają dużo mniejsze możliwości na poznanie ucznia, najczęściej nie zauważają jego mocnych stron, natomiast skupiają się na coraz bardziej widocznych problemach z zachowaniem. Mogą podejrzewać ucznia o problemy emocjonalne lub brak motywacji.
Uczeń z ZA narażony jest na konflikt z nauczycielami i innymi uczniami dużo częściej niż przeciętny nastolatek. Brak świadomości jego specyficznych zachowań może rodzić nieporozumienia w zwykłych sytuacjach, reakcjach spontanicznych, takich jak pobyt na stołówce czy sali gimnastycznej.
Nastolatek z zespołem Aspergera nie dostrzeże bowiem sygnałów wskazujących na narastanie konfliktu. Reakcja może więc być gwałtowna i niezrozumiała.
Szczególnie trudny będzie tutaj okres nauki w gimnazjum. Jest to czas, gdy tolerancja rówieśnicza jest na bardzo niskim poziomie, natomiast nacisk na dostosowanie się do grupy – ogromny. Dziecko za wszelką cenę będzie szukało sposobu na dopasowanie się do grupy, i dlatego zrobi czasem bardzo dużo, by uzyskać aprobatę. Nie zagwarantuje mu to jednak akceptacji. Jego specyficzne zachowania mogą stać się powodem wyśmiewania i wystawiania go jako ,,ofiary” żartów. Często jednak czuje się przez grupę odepchnięty, szykanowany, a nawet prześladowany.
Problemy dotyczą także komunikacji. Nastolatek z ZA nie rozumie slangu młodzieżowego, nie ma świadomości mody młodzieżowej.
To wszystko powoduje, że ma on coraz większe poczucie wykluczenia, co z kolei bardzo szybko zaczyna przekładać się na kłopoty z zachowaniem. Dochodzi do wybuchów.
W naszej świadomości depresja na ogół kojarzy się ze smutkiem, apatią. Czasem, zwłaszcza w przypadku dzieci i młodzieży, bywa inaczej. Warto zainteresować się każdą zmianą w zachowaniu szczególnie taką, jak np. arogancja, agresja czy abnegacja, obniżenie wyników w nauce oraz huśtawka nastrojów. Depresja może objawiać się również dolegliwościami fizycznymi, takimi jak bóle głowy czy brzucha. Zawsze jednak wywołuje tak silne cierpienie, że może odbierać nastolatkom nadzieję i sens życia, nierzadko prowadzi ich do myśli lub prób samobójczych.
W przypadku dziecka z diagnozą ZA czasem olbrzymią trudnością jest uchwycenie pierwszych symptomów. Jesteśmy przyzwyczajeni, że często zamyka się ono w swoim świecie. Nie budzi to naszego zdziwienia, bo nauczeni akceptacji dla takich zachowań, przyjmujemy je jako coś oczywistego. Tymczasem może być inaczej.
U młodzieży z ZA depresja zdarza się często. Powinna więc zaniepokoić nas każda zmiana zachowania: zaniedbywanie obowiązków, higieny osobistej, izolowanie się, przesiadywanie w ciemnym, zamkniętym pokoju, a nawet większa niż zwykle senność. Objawem może być także nasilenie lub pojawienie się nowych lęków i natręctw.
To my, rodzice najlepiej znamy swoje dzieci, więc jeśli czujemy, że coś jest nie tak, nie wahajmy się powiedzieć o tym lekarzowi. Być może to, co dla nas wygląda jak niewielka zmiana w zachowaniu, jest przykrywką dla dramatu, który rozgrywa się w głowie naszego dziecka. Być może potrzebna jest natychmiastowa pomoc.
Jeżeli uda nam się wychwycić symptomy odpowiednio wcześnie, to możliwe jest, że wystarczy okazanie większego zainteresowania lub częstsze wizyty u terapeuty.
Jednak to lekarz psychiatra powinien zdecydować jaka forma pomocy będzie odpowiednia. Nie należy czekać i liczyć na to, że zły nastrój, czy apatia same przejdą. Specjalista dużo szybciej zorientuje się, jak poważny jest problem i zdecyduje, czy należy włączyć leczenie farmakologiczne. Nie bójmy się tego – zaniedbanie może okazać się dramatyczne w skutkach.

Czasem depresja związana jest z okresem jesienno-zimowym. Wówczas wynika ona z niedostatecznej ilości światła. Jeżeli zaobserwujemy, że nasze dziecko ma spadek nastroju zawsze w tym samym okresie, warto pomyśleć o doświetlaniu specjalnie do tego przystosowanymi lampami. Niezmiernie istotne jest, aby fototerapię rozpoczynać przed wystąpieniem spadku nastroju. Wówczas, ten prosty zabieg może pozwolić uniknąć leczenia farmakologicznego.
Na przebieg i występowanie depresji u nastolatków wpływają także społeczne wzorce zachowań. Dziewczynki mają dużo większe przyzwolenie społeczne na okazywanie słabości, płacz, zgłaszanie problemów. Dlatego szybciej i chętniej trafiają do specjalistów. Chłopcy nie potrafią na ogół rozmawiać o swoich emocjach, nie wypada im okazywać słabości.
W przypadku dziecka z ZA sytuacja jest o wiele trudniejsza, bo może ono nie umieć nazwać swoich emocji, nie ma ich świadomości. Będzie więc dążyło do jeszcze większego ustrukturyzowania świata, bowiem to jest jedyna droga, która zna, a która jednocześnie sprawia, że czuje się bezpieczniej.
Ogromnie ważna jest tutaj także postawa rodziców. Jeżeli okazuje się, że nasze dziecko ma zdiagnozowaną depresję, to często zaczynamy się zastanawiać, gdzie popełniliśmy błąd, dlaczego to spotyka naszą rodzinę? Powoduje to niejednokrotnie wyrzuty sumienia, zaczynamy szukać winnych. Należy wówczas bardzo wyraźnie sobie powiedzieć – depresja nie jest karą za naszą nieudolność, jest chorobą, która przytrafiła się naszemu dziecku. Nie szukajmy winnych, skupmy się na pomocy.
Nie zapominajmy o podtrzymywaniu kontaktu z naszym dzieckiem. To, że zaczyna dorastać, daje ogromną pokusę, aby nareszcie skupić się bardziej na sobie. I nie ma w tym nic złego, właśnie do tego dążymy, chcemy wychować dziecko na osobę samodzielną i zaradną życiowo, oczywiście na miarę jego możliwości. Złe są skrajności. Niewłaściwa będzie nadopiekuńczość, ale niebezpieczne będzie także przysłowiowe rzucanie na głęboką wodę.
Każde dziecko potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, mądrego wsparcia i świadomości, że jest ktoś, do kogo można przyjść zawsze, kto nawet jak jest w tej chwili zajęty, to wyznaczy taki czas, w którym będzie skupiony tylko na dziecku i jego problemach. I pamiętajmy, to nie my mamy określać skalę problemu. To, co dla nas wydaje się być błahostką, dla nastolatka może być dramatem. Wsłuchujmy się w to, co mówią nasze dzieci, czasem wśród całej długiej opowieści pada jedno krótkie zdanie, które jest kluczem do rozwiązania problemu. Jeżeli wyznaczamy czas dla dziecka, to niech to będzie czas autentyczny, a nie przepleciony czynnościami domowymi. Ono musi wiedzieć, że jego problemy są dla nas ważne. Jeżeli bowiem poczuje się odtrącone w drobnej rzeczy, to czy będzie miało odwagę przyjść z poważną? Nie wiemy co czuje, co myśli i nie próbujmy zgadywać, domyślać się. Pamiętajmy, że każdy patrzy na różne sprawy przez pryzmat swoich doświadczeń i tego, jak poradził sobie w podobnych sytuacjach. Nasze emocje i odczucia mogą być zupełnie inne. Nie bójmy się dopytać, co czuje, co myśli, stwórzmy mu bezpieczny świat, by nie musiał zamykać się w swoim.
Inne dziecko
Autorka: Matken
Dzień świąteczny, a raczej środek nocy, żeby było ciekawiej i bardziej ekstremalnie. Mój syn budzi się z krzykiem, pokazuje, że boli go brzuszek. Pokazywał już wcześniej, ale wtedy szybko przechodziło. Teraz jest inaczej. Płacze i krzyczy od pół godziny. Decydujemy, że trzeba jechać do lekarza. Dzwonię do Poradni D. Na sekretarce automatycznej nagrana jest wiadomość o punkcie udzielającym pomocy w takie dni jak dziś. Słucham niecierpliwie, zapamiętuję numer, dzwonię. Będą na nas czekać, jest lekarz. W gabinecie seria pytań, a wśród nich: “Dlaczego nie przyjechaliście wcześniej?”.
Ja nie bardzo rozumiem. Od czasu do czasu synek płakał, że boli go brzuszek, zrobił 2 brzydkie kupki w ciągu dwóch dni. Drugi dzień wypadł w święto… Jest na antybiotyku, wtedy mogą być jakieś problemy z brzuszkiem. Badanie i podejrzenie zapalenia wyrostka. Pędzimy do szpitala, zbliża się północ. Na izbie przyjęć kolejne pytania, a właściwie pytania od początku. Na wspomnienie o antybiotyku lekarz i pielęgniarka wymieniają między sobą spojrzenia. Znowu nie rozumiem. Tłumaczę, że moje dziecko często nie odczuwa bólu. Jeśli alarmuje, to jest już bardzo źle. Do tej pory dotyczyło to zapalenia gardła, ucha, migdałków. Nie wiem jak jest z brzuchem. Chyba nikt nie słucha Badanie, w czasie którego lekarz zadaje mojemu synowi pytania. Wspominam, że nie da się z nim dogadać. Skierowanie na USG. Powrót na izbę, podejrzenie wgłobienia jelita i skierowanie na RTG. Jest około 1-szej, ja zostaję, żeby wypisać dokumenty dotyczące przyjęcia, mąż idzie z małym zrobić zdjęcie. Mówię o częstych chorobach, antybiotykach, przerośniętym 3-cim migdale. Na koniec podaję, że syn ma zaburzenia ze spektrum autyzmu. Zapisano. Oddział. Zbliża się 2-ga. Zadają te same pytania. Jestem zirtowana. Widać, że mają jakieś wiadomości z dołu, bo pielęgniarka doczytuje o cechach autystycznych. Zostajemy przyjęci. Resztę nocy zrywam się co 20 minut z trzech krzeseł, na których usiłuję się przespać.
Dzień drugi. Rano przychodzi lekarz, który “widzi po oczach, że operacja nie będzie potrzebna” Ja zaś widzę, że moje dziecko zachowuje się inaczej niż zwykle. Bawi się, ale nie rozrabia, jest dużo spokojniejszy. Wytrzymuje spokojnie w łóżeczku. W momencie tej dziwnej “diagnostyki” nie ma ataku bólu, które męczą go co 20-30 minut… Lekarze czekają, czy w kupce pokaże się węgiel, co będzie oznaczało, że jelita są jednak drożne. Udaje się i już wiadomo, że ból brzucha nie jest “chirurgiczny”. Uff. Mija dzień i noc, podobna do poprzedniej, tylko moje miejsce do spania lepsze. W tym czasie z mojego punktu widzenia nic się w kierunku pomocy pacjentowi nie dzieje. Synek cierpi jak cierpiał. Ja zgłaszam, że są bóle, chyba znowu nikt nie słucha. Kolejny raz pojawia się lekarz z promieniami Roentgena w oczach Wyraźnie podkreślam ogrom cierpienia, które odczuwa moje dziecko. Kroplówka ze środkami przeciwbólowymi i rozkurczowymi. Nareszcie! Ataki jeszcze są, kroplówka jeszcze nie “zleciała”. Wiadomy lekarz, denerwuje mnie słowami “Serce rośnie, gdy się na coś takiego patrzy”, na widok mojego bawiącego się syna. Usiłuję coś tłumaczyć, że to nie jest tak, że on nie jest sobą, że zabawa o niczym nie świadczy, że po nim często nie widać choroby… nie słucha. Wie swoje.
Większość osób kieruje się stereotypami. Jeśli widzą bawiące się dziecko, to wydaje im się, że jest zdrowe lub zdrowieje. Jednak osoba z zewnątrz, która nie wie nic o autyzmie, może się bardzo pomylić. Ja po zachowaniu mojego syna widziałam, że nie jest z nim dobrze. Przede wszystkim miałam za dużo spokoju Gdzieś zniknęła energia, która mu zwykle towarzyszy. Przestał psocić, uciekać, wytrzymywał długi czas spokojnie w łóżeczku. Mogłabym się przyzwyczaić do takiego spokoju, gdyby to nie wiązało się z jego złym samopoczuciem.
Rodzic jest najlepszym ekspertem od swojego dziecka. Oczywiście nie jestem nieomylna. Często nie zauważam sygnałów, które mój synek do mnie wysyła, lub zwyczajnie ich nie rozumiem. Mówi od niedawna i często bardzo niewyraźnie. Poza tym wydaje mi się, że pojawiła się echolalia, bo często słyszę jak syn powtarza to, co słyszy. Trudno w takim wypadku o prawdziwą rozmowę. Jednak powtórzę, że to rodzic jest najlepszym ekspertem, więc… Dlaczego lekarz mnie nie słuchał? Uznał, że histeryzuję? Jestem nadopiekuńcza? Miał z pewnością jak najlepsze intencje jednak gdyby usłyszał zamiast słyszeć, to oszczędziłby mojemu dziecku cierpień.
Aby się wypalić, najpierw trzeba płonąć
Autorka: Anka-Niko
„Mam dość, więcej do tej szkoły nie pójdę!”, „Jestem do kitu, nic mi się nie udaje, wszędzie klęska”. Znacie to? Czyje to słowa? Wbrew pozorom niekoniecznie muszą to być słowa ucznia. Wielu rodziców, którzy mają dziecko określane jako „trudne”, popada w depresję, w stan wypalenia.
Wypalenie się (wypalenie zawodowe, syndrom Burnout) – czyli syndrom związany z długotrwałym poczuciem stresu, przepracowaniem, poczuciem odpływu sił, obniżeniem samooceny i możliwości sprawstwa – to termin znany głównie jako wypalenie zawodowe dotyczące policjantów, strażaków, lekarzy, pielęgniarek, psychologów, nauczycieli. Czy faktycznie dotyczy tylko zawodowej działalności człowieka?
Bycie rodzicem – marzenie wielu osób. Kiedy rodzi im się dziecko są szczęśliwi, dumni, ale i pełni obaw. Zadają sobie pytania: „Czy sobie poradzimy?”, „Czy będziemy dobrymi rodzicami?”, „Czy wychowamy szczęśliwego człowieka?”, „Jaka będzie dorosłość naszego Szczęścia?”. Zanim młody człowiek wyjdzie z pieluch, już snują plany jego przyszłości, idealizują jego mądrość, urodę, wdzięk… Dla swego dziecka są gotowi „góry przenosić”. Słowem – zapalają się do nowej roli.
Najczęściej staramy się wychowywać swoją pociechę wedle naszej najlepszej woli i wiedzy. Ale na loterii życia może się trafić dziecko nawet kompletnie różne od oczekiwań. Nie omijają nas różne niespodziewane „rafy”, bo „bycia rodzicem” nikt nie uczy. Poradniki i zawarte w nich normy nie zawsze się sprawdzają, wszak każde dziecko rozwija się w swoim tempie, zgodnie ze swoim temperamentem, zdolnościami, predyspozycjami. Pewnej wiedzy nabywamy w naszych rodzinach, od naszych rodziców, ale nie zawsze chcemy z nich brać przykład. Teorie wychowania, stosowane przez nich, często zupełnie się nie sprawdzają – szczególnie kiedy nasza pociecha jest dzieckiem wyjątkowo ruchliwym, impulsywnym, ma problemy z koncentracją i kontaktami społecznymi, ma fobie, tiki czy inne dysfunkcje.
W nasz wyidealizowany świat wkrada się wtedy zgrzyt. Zaczynamy słyszeć, że źle wychowujemy dziecko, że „chowamy bandytę”, że najlepiej to „klapa mu wlepić, to posiedzi spokojnie”… Obcy ludzie, którzy widzą nas pierwszy raz w życiu, „wiedzą lepiej” jak wychowywać nasze dziecko! Zaczynają się skargi – na placach zabaw, w sklepie, w przedszkolu, szkole… Nagle stwierdzamy, że nasz krąg znajomych mocno się skurczył. Zdarza się i tak, że nawet rodzina przestaje nas zapraszać i pod byle pretekstem wymiguje się z wizyty u nas.
Najczęściej proces postępuje według specyficznego schematu: początkowo wypieramy „winę” naszą czy naszego dziecka. Ciągle jednak słyszymy: „Niech pani/pan coś z tym zrobi, tak nie może być”. Ale co? Czujemy się bezsilni, nieudolni. Przecież kochamy naszą latorośl, przecież tyle robimy, tyle tłumaczymy, rozmawiamy. Zaczynamy gorączkowe poszukiwania informacji – w internecie, w książkach, wśród znajomych.Trafiamy do różnych specjalistów, na których pomoc liczymy… Coraz częściej czujemy się samotni, atakowani, zaszczuci. Atakują nas wszyscy – nauczyciele, rodzice innych dzieci, przypadkowi świadkowie wyczynów naszej pociechy, często także rodzina. Dziecko nie rozumie co się dzieje, stara się, obiecuje poprawę, popada w konflikty, zamyka się w sobie albo robi wszystko, by zyskać naszą uwagę. Zaostrzamy reguły domowe, wymyślamy ograniczenia, konsekwencje, kary… A tu – efekty wręcz odwrotne od zamierzonych. Im bardziej naciskamy i ograniczamy – tym jest gorzej. I my i nasze dziecko zaczynamy kompletnie nie radzić sobie z otaczającym światem. Wycofujemy się, boimy się dzwonka telefonu, pójście do szkoły staje się horrorem, zamykamy się w czterech ścianach domu, walimy głową w mur (co gorsze – często jest realny mur i autentyczne bolesne uderzenia), unikamy wyjść, unikamy znajomych, chcemy uciec na bezludną wyspę…
Kilka lat temu, na konferencji skierowanej do pracowników PPP, psychologów i pedagogów, usłyszałam: „Pamiętajmy, że pracując z dzieckiem dysfunkcyjnym, z zaburzeniami różnego rodzaju, nie możemy skupić się tylko na dziecku. Ważna jest także praca z rodzicem. Rodzic, który ma problemy w wychowaniu dziecka, który ciągle słyszy o nim złe rzeczy – zaczyna się buntować albo zaczyna izolować siebie i całą swoja rodzinę. Popada w depresję, wypalenie, bardzo często wyklucza siebie i rodzinę z życia społecznego”. Wtedy było to dla mnie kompletnym zaskoczeniem.
Placówki oświatowe i poradnie psychologiczne zajmują się dziećmi, z założenia mają wspierać rodziców w trudnej sztuce nauczania i wychowania. W realu bywa tak, że rodzice najczęściej powiadamiani są przez wychowawców tylko o trudnościach w nauce, o trudnych zachowaniach. Zadziwiające jest, że wielu nauczycieli chętnie i dużo mówi o „trudnych” dzieciach źle, wytyka błędy, obarcza winą rodziców, a zupełnie nie potrafi o nich powiedzieć czegoś pozytywnego. Do tej pory, kiedy z moim dzieckiem były jakieś problemy w szkole, słyszałam tylko: „Musi pani coś z tym robić, tak nie może być”. Ale co mam zrobić i gdzie iść po poradę? Tego już nie usłyszałam. Czułam się słaba, nieudolna, tkwiłam w bezsilności i coraz większej frustracji. Z jednej strony wkładałam wiele pracy w wychowanie dziecka, a z drugiej – nie widziałam efektów. Miałam ochotę wyprowadzić się z synem na bezludzie, żeby odpocząć od oskarżeń, zastraszeń i aby dać wytchnienie naszym skołatanym nerwom. Byłam na granicy depresji i z pewnością miałam fobię szkolną: na dźwięk telefonu podskakiwałam, a gdy numer był ze szkoły – miałam „gulę” w gardle, trzęsłam się i przerażona myślałam: „Co znowu?”. Szczerze powiedziawszy, do tej pory dwie z byłych szkół mojego syna powodują u mnie lęk, niepokój, wręcz poczucie strachu.
Kiedy sama przeżywałam trudne chwile, kiedy mój syn walił głową w ścianę, a ja przeryczałam kolejne niepowodzenie, kolejne jego „to mnie zabij, bo ja już nie mogę” – postanowiłam, że muszę trafić do specjalistów, którzy stosują te właśnie, zasłyszane na konferencji rady. Miałam dość pseudopofesojonalistów, którzy bagatelizowali nasze problemy, wysyłali niespełna dziesięciolatka do jakiegoś zamkniętego ośrodka na drugim końcu Polski, straszyli go kuratorem i „zabraniem od mamy”. Trochę to szukanie potrwało, ale w końcu udało mi się. Trafiłam na świetnych specjalistów, syn został zdiagnozowany, trafiliśmy na dobrych terapeutów, wyszliśmy z depresji syna, zmienialiśmy szkoły. Specjaliści zajmowali się i moim synem i mną – razem i osobno. Uczestniczyłam w różnych szkoleniach i warsztatach – i dla mnie jako rodzica, i dla mnie jako mnie.
Ostatnio, czytając książkę „Psychologia ucznia i nauczyciela”, trafiłam na słowa Ayali Pines: „aby się wypalić, najpierw trzeba płonąć”. I coś w tym jest. Gdybym nie kochała mojego syna, gdybym nie chciała dla niego jak najlepszego życia – pewnie uznałabym, że „on tak ma” , nie walczyła o niego i poddała się losowi. Tylko… gdzie teraz byłby mój syn? Gdzie ja bym była?
Żeby pomóc dziecku – sami musimy być silni. Inaczej wszyscy przegramy. Wypalony, znerwicowany rodzic nie radzi sobie ze sobą, daje też niewłaściwe wzorce swoim dzieciom. Wypalenie rodziców silnie oddziałuje na ich dzieci. Dziecko instynktownie wyczuwa nastrój rodzica. Często możemy zaobserwować, że ten nastrój niejako przenosi się na dziecko. Dla rodziców konieczne są chwile „dla siebie” – czas na fryzjera, spa, pogaduchy z przyjaciółmi czy wieczór „tylko we dwoje”. Czas na zresetowanie się. Kiedy jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami niezwykłego dziecka – jest to konieczność spotęgowana.
Wypalenie rodzica/rodziców niesie ze sobą wiele trudnych, a nawet niebezpiecznych sytuacji. Oddziałuje na całą rodzinę. Bardzo często prowadzi do depresji (nawet wszystkich członków rodziny), rozpadu rodziny, nawet prób samobójczych. Spotęgowany stres zakłóca racjonalne myślenie.
Musimy przeciwdziałać wypaleniu. Znaleźć czas tylko dla siebie, czytać dla relaksu, pójść na basen czy rower, koniecznie rozwijać swoje hobby albo znaleźć nowe (kurs tańca, origami, tkactwo, ogrodnictwo). Rozwijać swoje talenty. Kiedy nie ma możliwości zostawić z kimś dziecka, na chwilę zapomnijmy, że jesteśmy dorośli i zorganizujmy co jakiś czas „dzień dziecka” – idźmy na plac zabaw czy „małpiego gaju” i bawmy się razem, zróbmy wyścigi łódek, zbudujmy zamek z piasku, puśćmy latawce… Czasami zdarza się, że coś w nas pęka. Pomocna wtedy będzie rozmowa z przyjazną osobą, a nawet wypłakanie się. Nie wstydźmy się także prosić o pomoc, chodzić do psychologa, skonsultować się z psychiatrą, uczestniczyć w kolejnych szkoleniach, warsztatach, terapiach. Specjaliści pomogą nam poradzić sobie z sobą samym, nabrać dystansu, „odtajać”, nabrać sił i umiejętności do działań codziennych. Warto też brać czynny udział w grupach wsparcia – pozytywne doświadczenia rodziców, którzy mają podobne problemy, dadzą siłę i nadzieję na lepsze jutro. Będzie też z kim podzielić się sukcesami – choćby najdrobniejszymi. Oni zrozumieją i docenią te małe kroczki, nikłe światełka…
Dla mnie wielkim wsparciem i nowym gronem znajomych stało się forum.adhd.org.pl – wielka, wspaniała wirtualna grupa wsparcia. Zdobyłam tu większą pewność siebie, poznałam (także w realu) fantastycznych ludzi, którzy cieszyli się ze mną drobnymi i wielkimi radościami, a swoim wsparciem i radami pomogli przetrwać trudne chwile.
Trzeba płonąć i podsycać ten ogień, aby starczyło go na całe życie. Dbajmy tylko, aby utrzymać go w ryzach i nie spalić czegoś ważnego po drodze. Takiego dobrego, ożywczego ognia wszystkim rodzicom szczerze życzę.
Oczekiwania vs. możliwości
Autorka Anka-Niko
– Maciek, lat 3: czyta gazety, liczy do 100, zna wszystkie marki samochodów;
– Pamela, lat 4: śpiewa arie operowe;
– Jaś, lat 5: jeździ na rolkach, na rowerze dwukołowym, żongluje 6 piłeczkami;
– Tymek, lat 6: zna nazwiska i osiągnięcia wszystkich piłkarzy z czołowych drużyn…
– Sylwek, lat 8: właśnie nauczył się wiązać sznurowała;
– Anielka, lat 9: po raz pierwszy pokolorowała obrazek do końca;
– Mateusz, lat 10: poprawnie dodaje na palcach do 10;
– Sebastian, lat 12: jeździ na rowerze bez dodatkowych kółek;
– Dominika, lat 16: przeczytała do końca pierwszą książkę.
Czyje osiągnięcia są większe? Kto włożył więcej pracy?
Może to wydać się komuś dziwne i niemożliwe, ale wszystkie te dzieci mają IQ powyżej przeciętnej.
Często spotykamy rodziców, którzy przechwalają się między sobą zdolnościami swoich pociech. Niektórzy opisują faktyczne osiągnięcia, inni mocno koloryzują. Są tacy, którzy w podobnych sytuacjach spuszczają oczy, zaciskają zęby. Bo czym się pochwalić? Ocenami, których średnia ledwie przekracza 2? Wypracowaniem, które ledwie zajmuje pół strony? Dzienniczkiem naszpikowanym uwagami za złe zachowanie? Czy kolejną wizytą na komisariacie? A może fobią szkolną?
Jak poradzić sobie z rozczarowaniem? Jak przetrwać upokorzenie? Co zrobić, aby nasz potomek przynajmniej nie wyróżniał się wśród rówieśników? Dlaczego mnie to spotkało? Gdzie uciec przed tymi spojrzeniami, kpinami? Tysiące takich i podobnych pytań tłucze się w głowie.
Rodzicom trudno czasami pogodzić się z faktem, że ich pociecha znacznie odbiega od wyidealizowanego obrazu, który sobie stworzyli. Nie mogą uwierzyć, że naprawdę nie radzi sobie ona z prostymi czynnościami, że sznurówki plączą się jak żyłka wędkarska, a tabliczka mnożenia stanowi wyzwanie nie do przejścia. Trudno im przyznać się, nawet przed sobą, że tak wymarzone dziecko ma jakąś dysfunkcję, że nie potrafi wyraźnie pisać, czytać, za to „wyraża się”, przeszkadza na lekcjach, ciągle biega i skacze po meblach, zaś pobyty na ostrym dyżurze stają się rutyną. Wstyd z nim wyjść na plac zabaw, a znajomi zapowiedzieli, że nie chcą go widzieć u siebie w domu.
Co robić? KOCHAĆ, ale kochać mądrze.
Na początek trzeba, zdiagnozować dziecko, poznać przyczynę jego trudności. Specjaliści wskażą sposoby postępowania, dadzą wskazówki dla przedszkola/szkoły, być może zalecą konkretne terapie (na przykład: Integracji Sensorycznej, metodę Tomatisa, metodę ruchu rozwijającego Weroniki Sherborne, grupowe zajęcia terapeutyczne metodami behawioralnymi czy farmakoterapię), które umożliwią pracę nad trudnymi zachowaniami, wyciszą dziecku natłok myśli, uporządkują atakujące zewsząd bodźce. Rodzicom bardzo mogą pomóc warsztaty – i te podstawowe tzw. „szkoły dla rodziców” i te bardziej specjalistyczne, dla rodziców dzieci z określonymi problemami. Ważne są też grupy wsparcia, gdzie my, rodzice, możemy znaleźć pomoc w rozwiązywaniu bieżących problemów.
I rzecz podstawowa – zmiana sposobu myślenia. Nasze dziecko przyszło na świat z pewnymi cechami dziedzicznymi, z pewnym pakietem zdolności, ale równie wiele zależy od otoczenia i sposobu wychowania. Dziecko nie jest naszą kopią czy naszym wymysłem. Jest sobą. Ma swoje myśli, przyzwyczajenia, ma ulubione smaki, zapachy, kolory, przedmioty, osoby, zabawy. Oczywiście, możemy proponować zmiany, zachęcać do nowości, tłumaczyć sprzeczności czy wskazywać pomyłki czy niewłaściwości. Ale nigdy nie będziemy nim i musimy przyzwolić mu czasami na pójście może ryzykowną, ale przez niego wybraną drogą, aby nauczył się ponoszenia konsekwencji za swoje czyny.
Musimy popatrzeć na dziecko nie przez pryzmat naszych doświadczeń, marzeń, oczekiwań, ale przez jego możliwości, zdolności i ograniczeń. Czy poprosimy przeciętnego trzylatka o samodzielne zaplanowanie i zrobienie tygodniowych zakupów? Czy poprosimy daltonistę o precyzyjne dobranie odcieni? Czy dysgrafik, mimo jego najszczerszych chęci, może pięknym, wyraźnym odręcznym pismem wypisać dyplomy? Realna ocena możliwości dziecka pozwoli odpowiednio ustawić poziom, od którego droga będzie pewnie mocno wyboista, ale sukcesywnie będzie prowadziła ku nowym osiągnięciom.
Każde dziecko rozwija się w swoim tempie. Przyspieszanie często przynosi więcej złego niż dobrego. Na przykład, cieszymy się z pierwszego kroku dziecka, chwalimy się wszystkim dokoła, ale stawianie dziecka, kiedy ono samo nie jest do tego gotowe, może spowodować np. problemy z kręgosłupem.
Są dzieci „odważne”, przebojowe, ale też są wycofane, lękliwe, niepewne. Wpychanie na kolana do Mikołaja z obowiązkowym wierszykiem, czy na „całuskowe przywitanki” i zachwyty kolejnej cioci, może spowodować olbrzymie lęki, a nawet doprowadzić do powstania fobii czy tików. Dziecko, nawet odważne, może się bać obcych lub specyficznych osób. I należy to uszanować. Nieważne, że „nie wypada”, że „ciocia się obrazi” – dziecko nie jest gotowe na takie sytuacje i należy dać mu czas. Dziecko nie jest cyrkową małpką, której popisami i wyglądem możemy się chwalić. To żywy człowiek, tyle że sporo od nas młodszy.
Dziecko uczy się szybko, jest bardzo spostrzegawcze. Musimy więc bardzo uważać na to co robimy, mówimy. Jeśli nie myjemy rąk przed posiłkiem, to dziecko też nie będzie ich myło. Jeśli mówimy źle o innych, to nie możemy liczyć, że dziecko będzie o nich mówiło dobrze. Dziecko uczy się przez przykład jaki mu dajemy – nawet gdy wydaje nam się, że nie widzi co robimy, czy że – np. zajęte oglądaniem tv – nie słyszy naszych rozmów. Jeśli myślimy, że „wszystko jest źle, wszyscy są głupi, nic się nie uda”, to dlaczego nasze dziecko miałoby myśleć inaczej? Jeśli dziecko stale słyszy, że wszystko źle robi, że jest „niegrzeczne”, że nic nie umie, to uwierzy w to i przestanie się nawet starać, by zmienić swoje zachowania. Jeśli zwracamy uwagę na dziecko tylko wtedy, kiedy narozrabia, to ono – aby otrzymywać naszą uwagę – będzie rozrabiać coraz więcej.
Trzeba przerwać to zaklęte, samonakręcające się „koło zagłady”.
Co więc robić?
Poznaj pozytywy swojego dziecka.
Na początek możemy np. odrysować jego rączkę i na każdym „palcu” wypisać pozytywną cechę, za co lubimy swoje dziecko. Postarajmy się uzupełniać tę listę w miarę systematycznie.
Chwal.
Musimy wyrzucić ze swojego słownika „Ty zawsze” i „Ty nigdy”, zapomnieć, że „trzeba moralizować” i po pochwale musimy postawić kropkę (na przykład: „Umyłeś naczynia[KROPKA]”[dobrze] zamiast „No tak, umyłeś naczynia, ale zobacz jakie są niedomyte kubki”[źle]).
Nie należy czekać z pochwałą na „zdobycie Nobla”. Dla nadaktywnego dziecka posiedzenie spokojne 5 minut – to wyczyn. Dla dysgrafika napisanie równo w liniach kilku liter – to wielka sztuka opanowania i ciężka praca. Dla dziecka z zaburzeniami SI jazda na rowerze – to wielki wyczyn.
Zauważmy drobny impuls dobra, powiedzmy dziecku, że widzimy to: „Cicho odstawiłeś krzesło”, „Wytarłaś usta serwetką”, „Umyłeś zęby”, „Widzę, że mnie słuchasz”, „Siedziałeś spokojnie 5 minut”, „Zaczekałaś na swoją kolej”, „Pozwoliłaś Madzi pobawić się swoją zabawką” . Początkowo wyda nam się to śmieszne, może nawet głupie. Dziecko też zareaguje zdziwieniem. Ale taka systematyczna praca z małymi pozytywnymi informacjami pozwoli dziecku uwierzyć w to, że „umie być grzeczne”, że coś potrafi, a po pewnym czasie takich działań zrozumie, że „opłaca się” robić dobre rzeczy, bo zyskuje za nie uwagę i zadowolenie rodzica. Cieszmy się drobnymi pozytywnymi zmianami w zachowaniu. Po pewnym czasie zmiany będą coraz bardziej widoczne, zachowanie ulegnie poprawie. Dziecko będzie miało lepszą samoocenę. Koło zacznie toczyć się w dobrą stronę.
Zauważajmy także każdą pozytywną ocenę przyniesioną ze szkoły. Pamiętajmy: dwójka jest oceną zaliczającą, więc też jest pozytywna. Tak więc, nawet jeśli jest to dwójka, ale zdobyta ciężką samodzielną pracą (np. nauczenie się na pamięć i poprawne wskazanie 15 krajów Afryki, samodzielnie wykonana makieta parku narodowego, napisanie dyktanda z 6 błędami, poprawne rozwiązanie dwóch z pięciu zadanych zadań) – należy się zauważenie i pochwalenie.
Podczas rozmowy z wychowawcą czy innym opiekunem starajmy się wyciągnąć informację o pozytywnych zachowaniach, o pozytywach. Nie dajmy sobie wmówić, że o naszym dziecku „nie można nic dobrego powiedzieć”. Takie stwierdzenie dyskwalifikuje pedagoga.
Zaakceptuj indywidualizm.
Każdy człowiek rozwija się swoim tempem, ma swoje możliwości i predyspozycje, marzenia. Każdy może dochodzić do rozwiązania inną drogą. To, co jednym sprawia olbrzymią trudność, dla innych będzie łatwizną. Porównywanie i „wyścig szczurów” nie przynoszą korzyści. Trudno porównywać genialnego wynalazcę z fenomenalnym sportowcem. Jak porównać wybitnego pisarza z geniuszem ekonomicznym czy precyzyjnym chirurgiem? Jaką miarkę należałoby przyłożyć? Jakie kryteria? Dlatego ważne jest, żeby dziecko się rozwijało, żeby chciało zmieniać swoje zachowania na lepsze i pracowało nad tym. Dowartościowywane za własne dokonania, za pokonywanie własnych trudności – będzie szczęśliwsze i chętniej będzie nad sobą pracowało.
Nie narzucaj swojej wizji przyszłości.
W życiu społeczeństwa potrzebni są ludzie z różnorodnymi predyspozycjami, wykonujący różne zawody. Dziecko, które dobrze czyta i liczy, niekoniecznie będzie świetnym gimnastykiem. Dziewczynka nie musi być baletnicą czy psychologiem. Chłopiec nie musi być lekarzem czy prawnikiem. Pokazujmy dziecku różne możliwości, pomóżmy w sprecyzowaniu mocnych stron, wspierajmy w rozwijaniu zdolności. Nie ma zawodów gorszych. Są tylko ludzie, którzy wykonują je dobrze albo źle. Każdy zawód jest potrzebny – lekarz, sprzątaczka, grafik komputerowy, prawnik, piosenkarz, księgowa, brukarz, tapicer… Każdy może przynieść zadowolenie i radość, ale tylko wtedy, kiedy jest wybrany świadomie i zgodnie z predyspozycjami. Przykładem niech będzie człowiek, który wiele lat temu został zmuszony do studiowania na politechnice, a on marzył o ASP. Rodzice wymyślili sobie syna inżyniera i tylko taki wariant jego przyszłości brali pod uwagę. Chłopak miał talent, rysował świetne abstrakcyjne rysunki, ale nie miał na tyle silnej woli, żeby dopiąć swego. Skończył studia, ma papiery inżyniera, ale jest wrakiem człowieka. W żadnej pracy nie utrzymuje się dłużej niż kilka miesięcy, najczęściej jest bezrobotny. Czy tego chcemy dla swojej pociechy? Czy chcemy raczej wychować dobrego, wartościowego, szczęśliwego człowieka?
Wspieraj, nie wyręczaj.
Dzieci uczą się różnych zachowań i umiejętności w swoim tempie. Oczywiście należy je zachęcać do próbowania i zdobywania nowych umiejętności, ale takie eksperymentowanie i próbowanie powinno odbywać się w miłej atmosferze, nie w pośpiechu. Także początkowe wykorzystanie zdobytych umiejętności wymaga dodatkowego czasu i spokoju. Na przykład, wymaganie od 5-letniego dziecka wykorzystania nowej umiejętności – zasznurowania butów – w atmosferze pośpiechu („bo się spóźnimy na spotkanie”), w większości przypadków skończy się niepowodzeniem. Ale jeśli damy dziecku spokojnie wykonać nową czynność, to z pewnością mu się ona powiedzie i będzie z siebie bardzo dumne.
Wyręczanie niesie za sobą pewne ryzyko. Kiedy dziecko jest małe, często wyręczamy je, bo przecież zrobimy lepiej, szybciej, bo nie zepsujemy… Zamiast wykorzystać naturalną potrzebę dziecka do uczenia się, eksperymentowania, pomagania – zabijamy to. Nie dziwmy się, jeśli za kilka lat tak wychowywany nastolatek powie, że czegoś nie umie czy nie chce zrobić – przecież kiedy on chciał się nauczyć, my nie daliśmy mu takich możliwości.
Poczekaj/Daj czas.
Czasami wydaje się nam, że dziecko czyta w naszych myślach. Nie pomyślimy, że może mieć swoje sprawy, albo że na daną czynność potrzebuje więcej czasu. Często dziwimy się, że dziecko czegoś nie zrobiło, czy wręcz denerwujemy się, że nie pomyślało, iż coś trzeba zrobić. Albo wręcz żądamy natychmiastowego wykonania polecenia. A dziecko, zajęte swoimi sprawami (dla niego są one bardzo ważne, wręcz priorytetowe), nie myśli o wytarciu rozlanego soku czy wstawieniu butów do szafki. Bywa też zmęczone, zdenerwowane. Dajmy mu czas, poczekajmy chwilę. Przypomnijmy, uprzedźmy („Marku, za 15 minut wychodzimy, kończ zabawę”, „Nina, zostało 10 minut do bajki – umyj zęby”…). Działania pod presją czasu są nieefektywne, rodzą zupełnie niepotrzebny dodatkowy stres.
My, rodzice, mamy wielkie szczęście. Mamy niezwykłe, niepowtarzalne dziecko. Nie ma drugiego takiego samego na całym świecie. Dostaliśmy wielką szansę, by wychować wartościowego, dobrego człowieka. Musimy tylko pamiętać, że dziecko jest odrębną osobą a nie naszą „kontynuacją/kopią”. Nie jest też spełniaczem naszych marzeń czy ambicji. Jest sobą. I jako właśnie takie jakie jest powinno być mądrze kochane. Mimo wszystko. Za to, że po prostu jest. A zdanie innych? No cóż, to ich zdanie, więc ich problem.
Poznaj pozytywy swojego dziecka
Autorka Anka-Niko
„Jakie jest Twoje dziecko?”
Na tak postawione pytanie jedni rodzice odpowiedzą, że ich dziecko jest mądre, dobre, wręcz idealne, inni zaś – zaczną od wyliczania wad: złośliwe, niegrzeczne, spóźnialskie, nie chce się uczyć, pyskuje. Ktoś doda coś o urodzie. Czasami usłyszymy: „jest zdolne, ale…” i znów sypnie się litania skarg. Niektórzy chwalą swoje dzieci, ale tylko wobec innych – dzieci tych pochwał nie słyszą.
Jak więc postrzegamy swoje dzieci? Czy one słyszą od nas pochwały? Jak one siebie postrzegają? Jaką mają samoocenę? Ciekawe, ile osób wymieni tylko pozytywne cechy swojej pociechy? Najczęściej zależy to od wieku dziecka i jego „grzeczności”.
Tak więc, jeśli na pytanie „Jakie jest Twoje dziecko?” nie umiesz powiedzieć nic pozytywnego albo sprawia Ci to trudność, proponuję prostą zabawę. Odrysuj rączkę swojego dziecka i na każdym „palcu” wypisz pozytywną cechę, za co je lubisz?/którą u niego lubisz. Nie czytaj dalej, póki tego nie zrobisz!
Udało się? Jest choćby 5 pozytywnych cech? A może 15? Najważniejsze, że „rączka” nie jest zupełnie pusta.
Początkowo to zadanie może wydawać się trudne, ale kiedy zaczniesz inaczej postrzegać swoje dziecko – pozytywy zaczną pojawiać się. Teraz trochę podpowiem, ale mam nadzieję, że sama/sam uzupełnisz tę listę o specyficzne cechy Twojego dziecka i lista będzie stale rozszerzana.
Po pierwsze, z pewnością jest kochane – niezależnie od wszystkiego, za to że jest. Jest naszym dzieckiem. Łączy nas specyficzna stała więź.
Po drugie – jest indywidualnością. Nie ma drugiej takiej istoty na całym świecie. Oznacza to również, że ma swoje widzenie świata i różnych spraw.
Po trzecie – jest niezwykłe. Czy może raczej nie-zwykłe. Bo cóż to znaczy „zwykłe”? Ma swoje specyficzne myśli, indywidualne reakcje, swoje marzenia, wyjatkowe zdolności…
Jest dzielne. Daje sobie radę w wielu sytuacjach, często dla niego nowych. Ono zaczyna życie, nie ma naszego doświadczenia. Nawet sznurówki stanowią wyzwanie. Pamiętasz swoją radość z jego pierwszych kroków, pierwszego słowa? Dlaczego nie cieszysz się tak samo z przełamania strachu, opanowania lęku? Czy cieszysz się, że nastolatek opanował się i prawidłowo zareagował w trudnej sytuacji? Czy cieszysz się z „trójki”, czy raczej mówisz „zaliczyłeś, ale…..”?
Ciekawe świata. Dziecko nie rodzi się z bagażem wiedzy i doświadczeń. Uczy się wszystkiego, wszystko jest nowe. Pamiętasz pierwsze spotkanie Twojego dziecka ze śniegiem? A jak zareagowało na morze? Zobaczenie czegoś na obrazku, a dotknięcie tego w naturze, to kompletnie różne doświadczenia. Czy cierpliwie odpowiadasz na tysięczne „a cio to?”, czy pozwalasz przetestować po raz setny działanie szuflady? Zbywaniem pytań dziecka, zabranianiem „eksperymentowania” na nowych przedmiotach – zabijasz jego rozwój poznawczy. Oczywiście trzeba pamiętać o bezpieczeństwie dziecka i nie zgodzić się na spróbowanie np. rozpuszczalnika. Ale trzeba w sposób zrozumiały dla dziecka wytłumaczyć dlaczego czegoś nie wolno.
Twórcze. Dziecko jest bardzo twórcze. Jego umysł wpada na pomysły, które dla nas są niewyobrażalne. Warto zadbać o to, żeby ta radość tworzenia niemożliwego trwała jak najdłużej. A może rośnie nowy Einstein czy Leonardo da Vinci? Dobrze jest uzbroić się w cierpliwość i nie złościć się, kiedy dziecko używa garnków jako perkusji czy też rozbiera i składa kolejny samochód. Może warto po prostu poszukać innych zabawek – takich, które rozwijają daną działalność? Może poprosić znajomych o stary, bezużyteczny komputer, żeby bez szkody dziecko mogło go rozłożyć? Oczywiście – wyznaczamy granice działań możliwych.
Lubi pomagać. Dzieci mają wrodzoną chyba skłonność do pomocy. Starają się nam pomagać w różny sposób. Może niekoniecznie we właściwy. I tu nasza rola – pokazać „jak” i pozwolić pomagać. To fantastyczna szkoła życia praktycznego, usamodzielniania. Wykorzystajmy ten zapał, żeby nastolatek nie powiedział nam kiedyś „nie umiem, bo nie pozwoliłas mi nigdy spróbować” czy „jak chciałam się nauczyć, to mi nie dałaś, to teraz masz”.
Jest samodzielne. Już nawet ledwie mówiący szkrab wyrywa się do samodzielności. „Ja siam” to jedno z pierwszych zdań w jego życiu. Jeśli tylko pozwolimy mu próbować, to będzie zaskakiwać nas kolejnymi sukcesami. Przecież na tym właśnie polega rola rodzica – wychować do samodzielnego życia. Jeśli nie pozwolimy próbować, to jak się nauczy? Stopniowo uczy się samo jeść, ubierać, myć. Później uczy się innych czynności samoobsługowych, rozwiązywania problemów czy konfliktów. Pomóżmy, wytłumaczmy, podpowiedzmy – ale nie róbmy za dziecko tego, co może zrobić samo. Nie zapomnę widoku szóstoklasisty, którego babcia przychodziła do szkoły i pomagała przebierać się na wf.
Często zdarza się, że o pozytywnych cechach swojego dziecka dowiadujemy się w zaskakujących sytuacjach albo od obcych ludzi. Co pewien czas głośno jest w prasie i telewizji o małych bohaterach. Małych dzieciach, najwyżej kilkuletnich, które swoim opanowaniem i właściwą postawą ratują życie dorosłych. Philip Zimbardo, w swojej interesującej książce „Efekt Lucyfera”, między innymi właśnie takie młode osóbki nazywa „bohaterami dnia codziennego”. Na co dzień niepozorne, spokojne czy „rozbrykane”, czyli „takie zwykłe” dziecko, a nagle – w sytuacji kryzysowej – bohater. Czy widzisz tu swoje dziecko?
Warto zastanowić się, czy faktycznie znamy swoje dziecko. Czy wiemy czym się interesuje? Co lubi robić? W czym jest dobre? Jakie ma cechy charakteru?
Niektórzy rodzice – wierząc, że działają w imię dobra dziecka – narzucają mu różne zajęcia: zapisują na balet, lekcje gry na pianinie, hokej, basen, modelarstwo, szkołę szybkiego czytania… Zasypują je zajęciami. Zdarza się, że dziecko nie ma czasu na spokojne odrobienie lekcji czy zwykłą zabawę. Oczywiście, trzeba pokazywać dziecku różne możliwości – to ważne dla rozwoju dziecka. Ale trzeba zastanowić się, czy udźwignien ono taki ciężar, czy faktycznie ma szansę na rozwój. Przeciążony organizm zacznie w końcu szwankować. Nie da się utrzymywać uwagi, być skoncentrowanym, być „na baczność”, przez kilkanaście godzin na dobę. Potrzebny jest „czas dla siebie”. Musimy zastanowić się ile w tych zajęciach jest naszych ambicji a ile faktycznych zainteresowań dziecka. Nie róbmy też afery, kiedy po 2-3 zajęciach dziecko stwierdzi, że już nie chce na nie chodzić. Porozmawiajmy spokojnie o powodach (czy nie podobają mu się zajęcia, czy też jest inny powód – za dużo innych zajęć, za trudne, problem z dogadanem się z prowadzącym czy innymi uczestnikami…) i rozważmy zmianę – ale dla dobra dziecka – uszanujmy jego zdanie, jego odczucia.
Czy Twoje dziecko lubi gotować? Nie wiesz? A próbowało?
Czy dogaduje się z kolegami? A może jest inicjatorem i pomysłodawcą zabaw?
Co buduje z klocków? Co rysuje? Ciekawe spostrzeżenie – wiele osób zwraca uwagę na to „jak wygląda” rysunek czy budowla, a nie „co przedstawia”, „czy jest twórczy”.
Ma zdolności matematyczne czy humanistyczne?
Potrafi opowiadać niestworzone historie?
Pomaga innym dzieciom uczyć się?
Pomaga w ogródku? Zna nazwy roślin i wie gdzie które lubią rosnąć?
A może potrafi rzeźbić?
Tworzy piękne stroje?
Rozwiązuje zagadki logiczne?
Każde dziecko jest inne, każde jest sobą. I każde jest niezwykłe. Warto poznać swoje dziecko, jego dobre cechy. Warto wzmacniać zdolności. Jeśli dobrze mówimy i myślimy o naszym dziecku, jeśli dziecko słyszy od nas dobre rzeczy o sobie, to rośnie jego samoocena, a także wzmacniają się te pozytywy. Ot i element rozwiązania zagadki wychowania szczęśliwego, mądrego i dobrego człowieka.
Chwal
Autorka: Anka-Niko
Na początek proponuję, aby każdy odpowiedział sobie na te kilka pytań:
Lubisz być chwalona/chwalony? Kiedy ostatnio usłyszałaś/eś pochwałę? Od kogo? Za co? Jakie słowa usłyszałaś/eś? Jak się czułaś/eś? Jak zareagowałaś/eś?
Kiedy Ty ostatnio kogoś pochwaliłaś/eś? Męża/Żonę? Współpracownika? Obsługę restauracji? Pielęgniarkę pobierającą krew? Ekspedientkę w sklepie? Nauczyciela Twojego dziecka? Jak się czułaś/eś? Jakich słów użyłaś/eś? Jak zareagowała chwalona osoba?
Za co ostatnio pochwaliłaś/pochwaliłeś swoje dziecko? Kiedy to było? Jakich słów użyłaś/eś? Jak dziecko zareagowało na pochwałę?
Czym właściwie jest chwalenie? „Pochwała (wg ISJP) to wyrażenie uznania lub podziwu dla jakiejś osoby, rzeczy, sytuacji.[…] Mówimy, że jakieś działanie lub postawy zasługują na pochwałę, jeśli uważamy je za słuszne”.
„Przecież chwalę swoje dziecko, … jak zasłuży”. A kiedy zasłuży? Czy kiedy spełni nasze (czasem zbyt wygórowane) wymagania, czy kiedy pokona swoją słabość? Kiedy zrobi coś pod przymusem, ze strachu, czy kiedy zrobi to z własnej inicjatywy, w dobrej wierze?
Wygląda na to, że chwalenia trzeba się nauczyć. Chwalenie to ZAUWAŻENIE, ZAAKCEPTOWANIE.
Wyrzućmy ze swojego słownika zwroty typu „Ty zawsze” i „Ty nigdy”. Negatywne generalizowanie wpływa na samoocenę – obniża ją znacząco i bardzo trudno ją podnieść („po co mam się strać i tak się nie uda/i tak jestem najgorszy/i tak nic nie umiem dobrze zrobić”).
Wielu rodziców uważa, że trzeba moralizować, że zawsze trzeba tłumaczyć, że mimo wykonania przez dziecko danej czynności – trzeba coś dopowiedzieć. Najlepiej o tym zapomnieć. Krótkie zauważenie jest usłyszane. Dłuższy tekst ucieka z pamięci, myśl się rozprasza. Chwalony już nie pamięta, że coś zrobił dobrze, za to zapamiętał, że coś jest źle.
Zakończmy pochwałę na samej pochwale, zatrzymajmy się na zauważeniu pozytywu. Po pochwale musimy postawić kropkę. Na przykład:
– „Umyłeś naczynia[KROPKA]”[dobrze] zamiast „No tak, umyłeś naczynia, ale zobacz jakie są niedomyte kubki”[źle]).
– „Łóżko pościelone, brawo”[dobrze].”Wreszcie pościeliłeś to łóżko, czy Ty zawsze musisz zostawiać taki barłóg?”[źle].
Nie ma co czekać z pochwałą na „zdobycie Nobla”. Każdy przejaw dobrej woli i drobna zmiana na lepsze zasługują na pochwałę. Dzieci uczą się w ten sposób co jest dobre, mają potwierdzenie, że są na „dobrej drodze”. Dzieci są różne, więc i powody chwalenia mogą być różne. Roczne dziecko zaczyna stawiać pierwsze kroki, podejmuje próby samodzielnego jedzenia. Czterolatek zwykle uczy się wiązać sznurowadła. Nadaktywnemu dziecku posiedzenie spokojne 5 minut sprawia wielką trudność, zaś dla innego dziecka ten próg to np. 40 minut. Dla dysgrafika napisanie równo w liniach kilku liter – to wielka sztuka opanowania i ciężka praca. Dla dziecka z zaburzeniami SI jazda na rowerze – to wielki wyczyn.
Wiele osób uważa, że pochwała musi być „pianiem z zachwytu”, wręcz gloryfikowaniem. A przecież taka pochwała brzmi nieszczerze, nie jest wiarygodna. Pochwała nie musi być formą nagrody specjalnej. Pochwała to „zauważenie i uznanie za dobre”, a zauważyć można wiele. Każde właściwe, „zwykłe” zachowanie warto wzmocnić.
Zauważmy więc nawet drobny impuls dobra, powiedzmy dziecku, że widzimy to: „Cicho odstawiłeś krzesło”, „Wytarłaś usta serwetką”, „Umyłeś zęby”, „Widzę, że mnie słuchasz”, „Siedziałeś spokojnie 5 minut”, „Zaczekałaś na swoją kolej”, „Pozwoliłaś Madzi pobawić się swoją zabawką”. Początkowo wyda nam się to śmieszne, może nawet głupie. Dziecko też zareaguje zdziwieniem. Ale taka systematyczna praca z małymi pozytywnymi informacjami pozwoli dziecku uwierzyć w to, że „umie być grzeczne”, że coś potrafi. Po pewnym czasie takich działań dziecko zrozumie, że „opłaca się” robić dobre rzeczy, bo zyskuje za nie uwagę i zadowolenie rodzica.
Zauważajmy także każdą pozytywną ocenę przyniesioną ze szkoły. Pamiętajmy: dwójka jest oceną zaliczającą, więc też jest pozytywna. Dzieci uczą się wielu rzeczy – samoobsługi, pomocy innym, zdobywają wiedzę naukową. Jedne dziedziny są dla każdego z nich łatwiejsze, inne trudniejsze. Zdobycie pozytywnych ocen z jednego przedmiotu nie nastręcza trudność, a z innych – samo zaliczenie jest wyczynem okupionym cieżką pracą. Jeśli dziecko przyniesie ze szkoły dwójkę, ale jest to dwójka zdobyta ciężką samodzielną pracą (np. nauczenie się na pamięć i poprawne wskazanie 15 krajów Afryki, samodzielnie wykonana makieta parku narodowego, napisanie dyktanda z 6 błędami, poprawne rozwiązanie dwóch z pięciu zadanych zadań), to z pewnością należy się zauważenie i pochwalenie. Dziecko wykonało kawał dobrej pracy, włożyło wiele wysiłku. Pochwała oczywiście nie może zawierać tego nieszczesnego „ale”. Jeśli chcemy zmotywować do dalszej pracy, to będzie lepiej, gdy powiemy: „Zaliczyłeś – świetnie. Nad czym jeszcze musisz popracować?”, „Ten materiał zaliczyłaś, bardzo się cieszę. W czymś potrzebna jest pomoc, czy dasz radę sama?”. „Świetna robota, mam nadzieje, że z zaliczeniem kolejnych partii też sobie poradzisz”.
A jak wygląda sprawa pochwał w szkole? Podczas rozmowy z wychowawcą czy innym nauczycielem starajmy się wyciągnąć informację o pozytywnych zachowaniach, o pozytywach dziecka. Może kadra pedagogiczna zobaczyła coś, czego my nie widzimy na co dzień? Niestety, zdarza się, że pedagodzy zarzucają nas negatywnymi uwagami na temat naszych pociech. Nie dajmy sobie wmówić, że o naszym dziecku „nie można nic dobrego powiedzieć”. Takie stwierdzenie dyskwalifikuje pedagoga. W każdym człowieku jest dobro, każdy ma zalety – trzeba tylko nauczyć się je widzieć. Także w każdej sytuacji można znaleźć coś dobrego.
Kiedy dziecko uczy się zmywać naczynia – najpierw zrobi „potop”. To jakby naturalna konsekwencja nieumienia, uczenia się. Bardzo ważne, aby w takim momencie zacząć od pochwalenia za podjęcie próby, za chęć pomocy. Jeśli zaczniemy od zwrócenia uwagi na bałagan, to nie zmotywujemy dziecka do dalszych prób, a wręcz przeciwnie – zniechęcimy je do tego rodzaju działań. Doceńmy wkład pracy, dobre chęci („Sam to zmyłeś? Brawo!”, „Ależ mam pomocnika do zmywania naczyń”, „Pięknie pomagasz w kuchni”…) , a później – po prostu wspólnie posprzątajmy. Podobnie trzeba się nauczyć schematu reagowania w innych trudnych sytuacjach: rozlanie farby, rozdarcie kurtki, a nawet wypadku na rowerze czy bójce. Najpierw zauważenie dobrej strony danej sytuacji, później praca nad „niedociągnięciem”. Jeśli sprawa jest wyjątkowo trudna, prowadzi do poważnych konsekwencji, to warto przepracować ją np. na „drzewku decyzyjnym”. Z pewnością warto wtedy utwierdzić dziecko, że je kochamy i dlatego, chcąc jego dobra, trzeba zrobić to czy tamto.
Bywają w codziennym życiu sytuacje, gdy chcemy, aby dziecko zrobiło coś natychmiast. A dziecko, zajęte swoimi sprawami, stanowczo odmawia. Sytuacja często kończy niestety awanturą i dziecko „na odczep” wykonuje czynność. Czy i w takiej sytuacji można znaleźć powód do pochwały? Można. Awantura nie rozwiązuje poblemu, nie uczy właściwego rozwiązywania trudnych sytuacji. Często dochodzi wtedy nawet do poniżania. Lepiej obyć się bez awantury, znaleźć lepsze sposoby doprowadzenia do celu (np. wyznaczenie czasu na wykonanie czynności, wyjaśnienie powodu konieczności natychmiastowego działania…). Zawsze natomiast trzeba pamiętać o zauważeniu wykonania polecenia. Spokojnie, według podanych wyżej wzorów. Warto dodać choćby „dziękuję”.
Pochwała niekoniecznie musi być wypowiedziana. Czasami wystarczy prosty gest „ok”, symboliczne bicie „brawa”, przesłanie buziaka, uśmiech, położenie ręki na ramieniu, czy przytulenie. Warto nauczyć dziecko także takich właśnie form pochwały i odczytywania ich. Szczególnie trzeba tego uczyć dzieci z zespołem Aspergera, gdyż mogą one mylnie odczytywać takie przekazy i źle je interpretować.
Warto, szczególnie dla młodszych dzieci, założyć „Książeczkę pochwał” czy „Album dyplomów”. Gromadzimy w nich zdobyte przez dziecko dyplomy, wyróżnienia. Można też własnoręcznie wypisywać kolejne osiągnięcia czy właściwe zachowania. Taki „dowód rzeczowy” bardzo pomaga dziecku w budowaniu jego samooceny, w uwierzeniu, że „może”, „umie”, „potrafi”, „ma osiagniecia”, „robi coś dobrze”.
Nie bójmy się chwalić. Róbmy to jednak szczerze i właściwie. Wzmacniajmy prawidłowe zachowania. Zauważajmy przejawy dobra, nawet w sytuacjach trudnych. Uczmy też dziecko szukania dobrych stron. Będzie łatwiej i przyjemniej, a równocześnie wzmocnimy samoocenę dziecka. Uśmiech i dobre słowo mają większą moc niż strach i gniew.
Cieszmy się drobnymi pozytywnymi zmianami w ich zachowaniu. Po pewnym czasie zmiany te będą coraz bardziej widoczne, zachowanie ulegnie poprawie. Dziecko będzie miało lepszą samoocenę. Koło zacznie toczyć się w dobrą stronę.
Nie jestem głupia
Autorka: Irena
Do pierwszej klasy idę jak tysiące innych dzieci w moim wieku. Tylko wtedy nie miałam pojęcia, czym to się zakończy. Zresztą tak samo czuła większość 7 latków. Było nas wtedy około 37 duszyczek, chętnych bardziej lub mniej do nauki. Należę do grupy bardziej chętnych. Znam większość liter i potrafię je odwzorowywać. Na chęciach i zapale upływa pierwszy okres mojej bytności w szkole. Szybko czytam ze zrozumieniem, po kilku miesiącach zachłannie połykam książeczki typu „Poczytaj mi mamo”.
W tym samym czasie zaczynają się pierwsze problemy. Kompletnie nie nadążam z pisaniem za klasą, dyktanda to czysta abstrakcja, nie potrafię przepisywać z tablicy.Robię to wszystko bardzo wolno z licznymi błędami. Z tego powodu średnio co 2-3 miesiące trafiam na badania psychologiczne, by wykluczyć upośledzenie umysłowe (o celu tych badań dowiedziałam się po wielu latach).
Z roku na rok robi się coraz gorzej. Im więcej czytam, tym gorzej piszę. Staję się w klasie niezłym powodem do żartów i kpin. Moje dyktanda są omawiane na forum klasy. Co rusz wybuchają salwy śmiechu po odczytaniu błędnego słowa, słyszę:” jak można to napisać tak, przecież to takie proste”. Tylko że ja nie widzę w tym nic śmiesznego ani prostego.
Uciekam w świat książek, czytam wszystko jak popadnie. Ponieważ mam bujną wyobraźnię, tam mi jest dobrze. Nikt z nikogo się nie śmieje, nie drwi, nie dokucza. Ten świat pozwala mi mieć nadzieję, że może kiedyś będzie lepiej, a chociaż inaczej…
W świecie realistycznym jest coraz gorzej. Dostaję po głowie z każdej strony, a ja z całej siły się staram. Tylko, kurcze, dlaczego mi nie wychodzi ? Sama z własnej z woli nauczyłam się wszystkich zasad ortograficznych na pamięć, tyle że kompletnie nie umiem ich użyć. Głupia jestem czy co? Matka wpada na pomysł, bym przepisywała za każdy błąd 3 kartki słownika ortograficznego. Nienawidzę tego, spędzam nad nim wiele godzin, tylko po co skoro to i tak nic nie daje? Każde dyktando w domu kończy się karczemną awanturą. W szkole pani twierdzi, że się nie staram, że mi się nie chce. Natomiast ja staram się ze wszystkich sił, robię, co mogę. Tak bardzo chcę, by ktoś mnie docenił. Piszę coraz wolniej, kompletnie nic mi nie wychodzi.
Coraz bardziej zapadam się w świat książek, w VII klasie zabrakło dla mnie tytułów w bibliotece. Większość przeczytałam po kilka razy. Tam jest mój świat, tam jest mi dobrze. Poznaję serię „Ani z Zielonego Wzgórza”. Ta lektura pozwala zapomnieć o wszystkim, co się dzieje wokół mnie. Daje nadzieję, że może kiedyś będzie lepiej. To jest ucieczka od realnego świata, w którym jest coraz gorzej. Codzienne przeglądanie zeszytów jest dla mnie horrorem. Staję na równi z moją siostrą upośledzoną umysłowo, która mimo wszystko pisze lepiej od de mnie. Najlepsza rozrywka mojej matki to komentowanie nad moim zeszytami, szczególnie gdy są w domu goście. Po komentarzach z reguły następuje bicie, czym się da i ile się da. Przez to nienawidzę w-fu, trzeba przecież się rozebrać, a tu te siniaki, to jest następny powód do śmiechu. Chociaż raz, jedyny byłam dumna z siebie. Nauczycielka pozwala mi skakać wzwyż po mojemu, czyli z lewej strony. Bingo! Skaczę najwyżej w klasie, pierwszy raz w życiu dostałam 5 . Krótka była ta moja radość,bo na polskim pani oddaje dyktando, kolejna katastrofa. Napisałam najgorzej w klasie. Znowu moja praca jest omawiana na forum klasy. Dzieci mają wskazać, jak się piszę prawidłowo i dlaczego. Stoję na środku klasy, z bardzo głupią miną, nic do mnie nie dociera, co jest kolejnym powodem do kpin. W takich chwilach marzę, duchem jestem bardzo, bardzo daleko. Wracam do domu, strasznie się boję. Do bicia można się przyzwyczaić, tylko te gadanie i krzyki, jakby mało tego było w szkole. Marzyłam, jak by to było, gdyby nie było mnie świecie, przynajmniej rodzice nie musieliby się mnie wstydzić. W domu oczywiście karczemna awantura. Jak tak można: stara krowa, do niczego się nie nadaje. Szczyt wszystkiego, jak można nie wiedzieć, jak się pisze „dziadek”. Matka idzie po siekierę, ja uciekam pod stół. Ze strachu krzyczę i niczego więcej nie pamiętam, może to i lepiej. Za karę nie mogę czytać, żadnych książek w zasięgu mojej ręki. Codziennie do przepisania trzy kartki słownika ortograficznego i tabliczka mnożenia, która też nie może trafić do mojej głowy. Nienawidzę tego, ale nie potrafię się buntować. Za to kombinuje, chowam książki w różnych dziwnych miejscach. Czytam ukradkiem.
Składam papiery do Liceum Medycznego. Ileż to było śmiechu z tego: Ty do liceum, przecież jesteś matołkiem. To było najłagodniejsze określenie na mnie.
Oczywiście egzaminu z języka polskiego nie zdaję, co nie było wcale dziwne. Dzięki zdanemu egzaminowi z matematyki, mogę przystąpić do ustnej poprawki. Dla mnie to żaden problem, zdaję ją śpiewająco. Wprawiam komisję w osłupienie, najsłabiej piszę, ale za to najlepiej zdaję ustny. Wszyscy się zastanawiają o co chodzi, dlaczego nie potrafię napisać tego, co wiem. W klasie pierwszej mam powtórkę z podstawówki. Jestem znowu obiektem kpin i drwin, do tego strach przed wydaleniem ze szkoły. Z tego też powodu parę razy zdarza mi się zasłabnąć na języku polskim. Polonistka ma niezłe używanie, ale mimo wszystko przepuszcza mnie do następnej klasy(do dzisiaj nie wiem, dlaczego i pewnie się nie dowiem). Pod koniec II klasy zmienia się polonista, nareszcie mam względny spokój. Jeden, jedyny raz wypowiada się na temat mojego pisma, nie dopuszcza mnie do matury. Zostałam zmuszona, by do niej nie przystąpić, jeśli jednak przystąpię, to nie zdam egzaminu dyplomowego. On jest dla mnie najważniejszy. Z przedmiotów zawodowych jestem najlepsza, zadaję pytania, szukam sama odpowiedzi, dużo dyskutuję.
W domu nie przyznaję się do tej sytuacji, boję się coraz bardziej. Rano w dniu matury, wstając z łóżka, łamię nogę. Do dzisiaj nie wiem, jak mi się ta sztuka udała. Egzamin dyplomowy zdaję najlepiej na roku, tam na szczęście nie muszę pisać, popisuję się swoją wiedzą i umiejętnościami.
W dniu rozdania dyplomów poprzysięgłam sobie: „Nigdy więcej nikt w moim otoczeniu, nie przeżyje tego co ja”, tą zasadą kieruje się całe moje życie.
Kotlet
Autorka: Anchen
Zrobiłam kiedyś mężowi karczemną awanturę. O kotlet. W dodatku mielony.
A było to tak: w przedszkolu moje dzieci zaprzyjaźniły się z kolegą. Po prawdzie to na początku raczej zakumplowały się matki, bo obu nam zależało, żeby dzieci miały sensowne towarzystwo poza przedszkolem. Czasami jeśli którąś z nas przywaliła szczelnie robota, druga odbierała cale towarzystwo z przedszkola i prowadziła je do siebie, dawała obiad i organizowała zabawę do powrotu pierwszej. Ten dzień ułożył się akurat tak, że ja odbierałam wszystkich z przedszkola i prowadziłam do nas, podgotowywałam obiad (dzieci odbierałam wcześnie, o godz. 14), ale potem musiałam biec na jakieś spotkanie, więc dzieci przejmowała mama kolegi, która akurat wracała z pracy i czekała z synkiem u nas, póki nie wróci mój mąż, żeby się zająć swym prawowitym potomstwem. Ufff, życie pracujących matek bywa skomplikowane.
No więc wybiegłam, zostawiwszy mamę kolegi nad patelnią. Kiedy wróciłam do domu, było już późno, mąż wrócił, ale trwała szampańska zabawa i dzieci nadal roznosiły chałupę. Kiedy zzuwałam buty, mama kolegi poinformowała mnie z dumą, że świetne mielone przyrządziłam. Antoś, nasz młodszy syn, zjadł swój kotlet, potem dokładkę, a na końcu mój. Jak się to w tym małym, czteroletnim wówczas brzuszku, zmieściło, do tej pory zachodzę w głowę. W każdym razie wszyscy zjedli z apetytem, a mnie mąż pocieszył, że mogę dostać kanapkę.
Hmmmm… Wiecie, ja nawet nie lubię mielonych, ale awantura była pamiętna – nie o żarcie, ale o przekaz dla potomstwa i oczywiście zrobiona nie mamie kolegi, tylko mężowi, który się powinien położyć Rejtanem na stole w obronie mojego kotleta.
Cóż, trudno być Polakiem – jak w „Modlitwie dziękczynnej z wymówką” Wojaczka. Polką jeszcze trudniej, bo stoi za nami parę stuleci parszywej historii, która składała na barki rodzin to, co w innych, nieco normalniejszych krajach załatwiało państwo. Ze średniowiecza odziedziczyliśmy przeświadczenie, że kobiety są zbawiane poprzez rodzenie dzieci. Z czasów staropolskich zagończyków – ogromną ufność w panie folwarków, które zarządzały nimi pod nieobecność mężów, nieustannie szwendających się na tę czy inną wojnę, oraz przeświadczenie, że obowiązkiem kobiety jest tak wychować synów, żeby stali się godnymi obywatelami i patriotami. Z czasów zaś zaborów, kiedy każde pokolenie składało hekatombę z własnych dzieci – twardość i umiejętność trwania na przekór zawieruchom politycznym. XIX wiek jest kluczowy, ponieważ wówczas na barki kobiet złożono obowiązek walki o przetrwanie Polski. Przetrwanie na najbardziej biologicznym poziomie zapewniały, rodząc dzieci, a o przetrwanie kultury dbały, wychowując je w etosie walki o niepodległość w rozległej panoramie pobojowisk oraz narodowych trucheł. Przestrzeń swobody dla kobiety jest w tym modelu bardzo mizerna, ponieważ powinna poświęcić wszelkie swe osobiste cele i pragnienia dla dobra rodziny oraz ojczyzny. A w tle majaczył obraz Najświętszej Panienki, która stanowi najwyższy, niedościgniony model macierzyńskiego poświęcenia i również przygotowała swojego syna do męczeństwa.
Te wzorce są tak głęboko osadzone w kulturze, że nawet się nad nimi nie zastanawiamy. Na dodatek współczesność też nie jest dla nas specjalnie łaskawa, bo rodzicielstwo, z czynności domowej, intymnej i niemal intuicyjnej, bardzo się ostatnio sprofesjonalizowało i zmieniło w kolejne pole rywalizacji. Rodzi się mało dzieci i wychowujemy je niemal wyłącznie w wąskopasmowej relacji rodzice-dzieci, a nie w wielkich rodzinach, jak niegdyś, kiedy część obowiązków dało się delegować, a w chwili kryzysu można było liczyć na rodzinne wsparcie. Istnieje cały przemysł, podsuwający nam nie tylko mnóstwo dóbr, które rodzic powinien potomkowi zapewnić, ale też pokazujący mnóstwo kompetencji, którymi powinien się wykazywać. A gdzieś z boku stęka jeszcze przymus, żeby się realizować oraz być, psiakrew, fantastyczną żoną i kochanką i nakładając – dłonią z idealnym manicure – mężowi wołowinę po burgundzku z porcelanowego półmiska, prowadzić z nim kompetentną rozmowę o dylematach pomocy humanitarnej dla Trzeciego Świata.
Mam wrażenie, że nieustannie jesteśmy wbijani w poczucie winy, bo oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie zdoła samodzielnie tych wszystkich oczekiwań spełnić. No, ale przecież wychowano nas w przeświadczeniu, że powinnyśmy się poświęcać, więc próbujemy, co sił. Wydaje mi się, że matki dzieci z problemami, dzieci o specjalnych potrzebach, próbują jeszcze bardziej. Rozumieją, że nieustannie są oceniane – a nasze dzielne potomstwo robi, co może, żeby nie zawsze były to przychylne oceny – więc doskonalą swoje poświęcenia do granic fizycznej możliwości. Kosztem własnych zainteresowań, własnych emocji, własnego czasu, wreszcie własnego zdrowia. A kiedy już muszą się sobą zająć, przepraszają, że są egoistkami i ośmielają się tyle mówić o sobie.
Proszę, nie zrozumcie mnie źle: poświęcenie stanowi jedną z najpiękniejszych wartości, ale z cierpiętnictwem mało komu jest do twarzy. Czy da się zredukować całe swoje życie do służby? Tak i znam takie osoby, mam przyjaciół w klasztorach. Jednakże im służba daje szczęście. I te przestrzenie szczęścia trzeba jakoś sobie zapewnić, bo szczęście jest w jakimś sensie naszym obowiązkiem. Niekoniecznie to wielkie Szczęście, które obejmuje wszelkie dziedziny życia, ale o umiejętność codziennej radości trzeba walczyć. Podobnie jak o umiejętność cenienia siebie. Jedynie ktoś, kto ceni siebie, może podarować siebie komuś innemu i sprawić, że ta druga osoba zobaczy w tym cenny dar.
Jest taki przepiękny, ogromnie stary wiersz: „Wiem, że nie można w życiu zaznać wszelkiego szczęście, Lepiej raczej dostać rzecz upragnioną niż tę, którą łatwiej przyjdzie zapomnieć.” Większość mojego dorosłego życia to wybieranie rzeczy, które łatwiej zapomnieć, a to oznacza bardzo uważne wsłuchiwanie się w swoje pragnienia. Chciałam mieć ciepłą rodzinę i dom, pełen opowieści, książek, wspólnych śmiechów i zabaw, zapachu niedzielnego rosołu i drożdżowego ciasta, z mapami nieba na ścianach i doniczkami rozmarynu na kuchennym parapecie. Chciałam też mieć szansę twórczo myśleć i rozwijać się zawodowo. Łączenie tych dwóch pragnień sprawia, że w żadnej w tych sfer nie jestem tak dobra, jak mogłabym być, ale zdecydowałam się na to świadomie. Chciałam też, żeby moi synowie byli ze mnie dumni i cenili mnie jako osobę, nie tylko matkę. Chciałam być dla nich przewodnikiem w świecie i pokazywać, że jest ciekawy i wart poznania. I chcę, żeby poszli w dorosły świat, pamiętając o naszym modelu rodziny, w którym widzi się potrzeby innych osób. I żeby się w przyszłości trzymali jak najdalej od Matek-Polek.
Na razie chodzą, biedactwa, w niewyprasowanych koszulkach i zdołałam im wmówić, że sprzątanie jest świetną zabawą. Opracowaliśmy również sporo rodzinnych sztuczek, które pomagają przetrwać, ale to temat na zupełnie inny felieton.
Wychowując nasze dzieci, wdrukowujemy im pewien program, którego mogą sobie długo – albo wcale – nie uświadamiać, ale z którego będą korzystały. Model rodziny. Umordowana, nieszczęśliwa matka, która wszystkich wyręcza, zadręczając zarazem siebie i innych swoim samozaparciem, nie zdoła pomóc swojemu dziecku. Matka, której potrzeby są na ostatnim miejscu, która czasami nie potrafi ich artykułować, bo wszystkie swoje siły poświęca dzieciom, często nie zdaje sobie sprawy, że pracuje na taki sam los dla swojej córki. Nie uczy dzieci, że rodzina powinna być przestrzenią szczęścia, troski i współpracy, a nie umęczenia i egoizmu. Nie zdaje sobie sprawy, że niebawem może przestać być atrakcyjnym partnerem dla dzieci, bo współczesna kultura promuje raczej silne, samoreazujące się osoby, a jej poświęcenie przejdzie niezauważone, ponieważ ona sama nie potrafi cenić swojej pracy. Robiąc wszystko dla dzieci, dramatycznie je czasami krzywdzimy i przede wszystkim źle je przygotowujemy do dorosłego życia. Wreszcie zaniedbujemy siebie, bo po kilkunastu latach dzieci odejdą, a słońce – mam nadzieję – nie zgaśnie i trzeba będzie dalej żyć i znajdować w tym radość.
Nie odnoszę się tutaj w ogóle do modelu rodziny, bo jedni wolą bardziej tradycyjny, a drudzy bardziej ekscentryczny. Absolutnie nie lekceważę pracy kobiet, które wychowują dzieci i zajmują się domem, podczas gdy mąż zarabia na utrzymanie rodziny. To ich wybór i bardzo ciężka praca, która może być równie twórcza, pasjonująca i pełna satysfakcji, jak praca w biurze czy fabryce. Nie bronię też rodzicielskiego egoizmu i nie daję rad w stylu „porzuć dziecię i jedź na Martynikę w poszukiwaniu miłości twojego życia” – od dawna nic mnie tak nie zirytowało, jak opublikowana dopiero co obrazkowa książka Edgara Kereta „Tata ucieka z cyrkiem”. Owszem, rodzice również mają swoje marzenia. Czasami ogromnie żałuję, że nie jestem już tą szaloną dziewczyną, która zawsze miała w torebce paszport i kartę kredytową, żeby móc zadzwonić w południe do domu i powiedzieć mamie, że niestety spóźnię się na obiad i to jakieś cztery dni, bo właśnie jadę na Litwę do przyjaciółki. Mam dzieci i muszę być ostrożniejsza, i pewnie nigdy już nie zrobię węgierskiej poczty. Jednak każda rodzina to dialog i próba wyważenia pomiędzy różnymi potrzebami. Decydując się na dzieci, decydowałam się na zmianę. Nie decydowałam się jednak na nieistnienie.
Pamiętajcie, proszę, o kotlecie dla siebie. W zwyczajnych, codziennych czynnościach jest bardzo wiele symboliki i często prostą ścieżką prowadzą do tych podstawowych przekonań i wartości, które każdy z nas musi dla siebie zakreślić. Jedni zobaczą w kotlecie przejaw egoizmu. Inni – lekcję, że trzeba troszczyć się o siebie nawzajem, lekcję, bez której naszym dzieciom będzie w dorosłym życiu znacznie trudniej. Nie ma pewnych odpowiedzi. Nie ma certyfikatów. Nie ma gwarancji powodzenia – cokolwiek nim dla nas będzie.
Normalne dziecko
Autorka Anchen
Wychowano mnie w bogobojny dziewiętnastowieczny sposób. Mówię cicho, siedzę prosto, rączki składam w małdrzyk, buzię w ciup. No chyba że ktoś nieopatrznie zaatakuje moje dzieci. Wtedy zmieniam się w tygrysa szablastozębnego. Czysto informacyjnie zaznaczę, że metamorfoza (Mamo, ale mówiłaś, że metamorfoza to w osła!) zajmuje mi dwie setne sekundy. Potem przegryzam gardło. Zapewne dlatego rzadko zdarza mi się słuchać impertynencji, bo w dwie setne sekundy, rzecz oczywista, dużo się nie powie. Ponieważ jednak zespół Aspergera syna nie stanowi mrocznego sekretu, czasami jakiś kamikadze zdąży się rzucić z pytaniem, czy może wolałabym mieć normalne dziecko.
Mocne pytanie. Nie razi mnie wyłącznie dramatycznym brakiem taktu, bo jest niezwykle mało osób w jakikolwiek sposób uprawnionych, żeby pytać o kwestię tak osobistą. Jest w tym pytaniu oślizła sugestia, że dziecko z zespołem Aspergera jest gorsze, w jakiś sposób naznaczone. Jest dziecięca wiara, że warto rozpaczać nad rzeczami, które od nas nie zależą. I przeświadczenie, że norma – czymkolwiek by była – stanowi szczyt ludzkich aspiracji.
Żyję wśród, nazwijmy to umownie, klasy średniej i przynajmniej na pierwszy rzut oka nie dostrzegam w nim wielu dramatów, które pamiętam z własnej podstawówki. Rodzice kolegów naszego syna nie biedują rozpaczliwie do pierwszego. Zdziwaczała babcia ucznia i jego jedyna opiekunka nie usiłuje oblać wychowawczyni wrzątkiem, kiedy ta przybywa zapytać się, dlaczego dziecię nie chodzi do szkoły. Pijany ojciec w miłosnym widzie nie goni matki wokół szkoły, wykrzykując rozmaite ciekawe wyrazy, których uczniowie szkoły podstawowej jako żywo nie powinni właśnie – z entuzjazmem – poznawać. Nie widzę zatem rzeczy, które pamiętam z własnych czasów szkolnych, choć paradoksalnie współczesne dzieciństwo wydaje mi się czasami znacznie trudniejsze niż moje własne, bo miałam mnóstwo swobody i dużą tolerancję dla rozmaitych dziwności. Teraz świat wydaje się bardziej dążyć do ujednolicania.
Ludzie dzielą świat na nas i tych innych – jest to mechanizm znany od wieków i świetnie opisany, bo określamy się przez zestawienie z obcym. Mam wrażenie, że czasami myślą tak również rodzice dzieci z rozmaitymi deficytami, kiedy dzielą ludzi na Nas (na przykład ludzi ze spektrum autyzmu i ich rodziny) i Onych. Myślę, że to dramatyczny błąd, ale może po prostu tak jest, że trzeba przejść przez taką fazę walki i wydzielenia się od normalsów, nie wiem. Tyle że mnie znacznie bliższa jest włączająca, nie wyłączająca, wizja społeczeństwa. Żadnych zero-jedynkowych podziałów Oni i My. Już samo takie myślenie jest klęską, ponieważ to pierwszy krok do izolacji, a izolacja niszczy i okalecza.
Normalność jest mirażem. Dziwnym trafem nie mieszkam w Stepford zaludnionym przez biurowych wojowników oraz ich żony w roli idealnych gospodyń domowych w pastelowych sukienkach na sztywnych halkach, w okolicy identycznych domków jednorodzinnych, równo wystrzyżonych trawników, pucołowatych, uśmiechniętych dzieci, które świetnie się uczą i są czempionami wszelakich sportów. Wokół nas są dzieci adoptowane, dzieci z rodzin rozwiedzionych lub właśnie szarpiących się przed sądem, dzieci cierpiące na dramatyczny deficyt uwagi, ponieważ ich rodzice mozolnie wspinają się do wyższej klasy średniej, dzieci wychowujące się z jednym rodzicem, ponieważ drugi wyjechał zarabiać za granicę, dzieci z zaburzeniami integracji sensorycznej (tych jest po prostu masa), dzieci dwujęzyczne, dzieci nadwrażliwe, dzieci wycofane, dzieci niesłyszące, dzieci z wadami wymowy, postawy oraz zaburzeniami samooceny, bo siedmiolatka słyszy tutaj od koleżanek, że jest za gruba. Może źle patrzę, ale wokół nas nie widzę normy, chyba że osiągamy ją poprzez uśrednienie naszej niesłyszącej koleżanki, która dopiero niedawno dzięki implantowi ślimakowemu bardzo dobrze wypracowała mowę, oraz naszego nadwrażliwego słuchowo potomka. Widzę za to mnóstwo skrzętnie ukrywanych problemów, z którymi ludzie zmagają się samotnie i w milczeniu.
Zaczęłam pisać ten felieton po rozmowie z bardzo wybitnym zagranicznym twórcą literatury dla dzieci. Spotkaliśmy się u nas w domu, więc pokazałam mu księgozbiory chłopców, żeby zobaczył, jak wygląda współczesna książka dziecięca w Polsce. Przesunął wzrokiem po fluorescencyjnym kościotrupie, który się zwiesza w pokoju dziecięcym z żyrandola, po dwóch mikroskopach, lunetach, kolekcji minerałów oraz rozmaitych skorupach (radosnej ceramicznej wytwórczości syna), hałdach gier planszowych, machinach latających oraz wojennych w dziesięciu systemach klockowych, zabytkowych telefonach, kasie fiskalnej, naściennych planszach z płazami oraz zdjęciach Kosmosu i masie najróżniejszych maszyn, wychylających się ze wszelkich zakamarków.
– Syn ma zespół Aspergera – poczułam w obowiązku się usprawiedliwić, zanim dojdzie do wniosku, że zwabiłam go do warsztatu seryjnego mordercy.
– A, rozumiem, moja żona też – odparł ze spokojem Bardzo Wybitny Twórca. – I dwoje z naszych dzieci również.
Może w środowisku artystów jest nadmiarowo wielu ludzi ze spektrum autyzmu albo czują oni potrzebę wyjątkowości i jakoś realizują ją tymi deklaracjami (za to wśród dzieci znajomych dziennikarzy wyjątkowo bujnie objawia się ADHD). A może twórcy po prostu nie prą do normalności, bo i tak wiedzą, że nie są normalni. Może jest im obojętne, co pomyślą inni. W każdym razie takie reakcje zdarzają mi się nad podziw często. I myślę wtedy o moim tacie, który naprawdę bardzo dawno temu przeczytał pewnej niespełna pięcioletniej dziewczynce „Odyseję” Homera i poprowadził ją za rękę do światów, w których zwykle nie bywają przedszkolaki. Normalność jest naprawdę przeceniana.
Chyba tylko raz pewna bardzo wiekowa dama, zresztą w najszczerszej misji niesienia pomocy, rekomendowała nam dla dziecka zakład z internatem; uświadomiona, że dziecię wprawdzie bywa uciążliwe, ale jest super bystre i urocze, odetchnęła z ulgą i więcej podobnych pomysłów nie podsuwała. Poza tym jestem zapewniana, że z tą pamięcią i inteligencją syn na pewno daleko zajdzie. Że z pewnością będzie niezwykle kreatywny, może zostanie artystą (Boże, uchowaj!). Że to w ogóle świetne przystosowanie do współczesnych czasów, bo niebawem z powodu komputerów wszyscy będziemy aspergetykami, a konwencje są wyuczalne, więc kiedy nieco podrośnie, z pewnością sam zrozumie, że rozmowa o wdziękach Maryni również jest istotna. Że furda szkoła, z samej swej natury instytucja opresyjna, ważne, żeby syn miał pasje, bo to one wykuwają sukces dorosłego człowieka. Że to absolutnie niesamowite, żeby takie małe dziecko interesowało się wszystkim i że wyraźnie ma zadatki na naukowca. Że każdy prawdziwy geniusz był trochę dziwakiem. Czasami słyszę wręcz, że zespół Aspergera to dar, za który – podobnie jak za wszystkie inne – trzeba czymś zapłacić, ale który oferuje gigantyczne możliwości.
Dostajemy bardzo dużo społecznej akceptacji. Nie umiem powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Najwyraźniej coś w synu sprawia, że właśnie takie odczucia budzi, bo przecież nie ma żadnych racjonalnych powodów, aby pan, u którego wynajmujemy w górach kwaterę, czyli widujemy go dwa razy w roku, dzwonił i z dumą informował, że zdobył dla młodego dwa kamulce ze skamieniałymi trylobitami, a spośród wszystkich dzieci, jakie tam bywają, jedynie młody je doceni. Może inni patrzą na niego moimi oczami, a ja nie widzę biednego, skrzywdzonego przez los dziecka. Dla mnie to Bombadil w locie (z podkładem Armii). Pamiętacie Toma Bombadila? To ten, który idzie przez Śródziemie swoją własną ścieżką, z daleka od ludzi, hobbitów i Upiorów Pierścienia. Aż zapiera dech od tych wszystkich przygód, które mu się jeszcze przydarzą.
I tylko czasami trafia się ten czy ów kamikadze, który czuje pokusę, żeby objąć mnie swoim współczuciem i wówczas pada nieszczęsne pytanie o normalne dziecko. Zwykle nie mam okazji należycie na nie odpowiedzieć, bo dwie setne sekundy to naprawdę niedużo, więc pozwolę sobie uczynić to tutaj. Owszem, czasami jestem zmęczona i chciałabym, żeby było łatwiej, ale rzeczy naprawdę wartościowe wymagają trudu. Takie selawi.
Kiedyś dziecię, zapytane po co żyje, odpowiedziało mocnym głosem:
– Żeby być sobą.
Uważam, że to najlepsza i najbardziej normalna odpowiedź, jakiej można udzielić.
Polubiłam swoją złość.
Autorka: Dosia
Należę do osób „grzecznych”, które zawsze starały się tłumić w sobie emocje. Byleby nikomu ich ekspresją nie sprawić przykrości, byleby nikomu nie wydać się śmieszną. Byłam przekonana, że dbając o takie zachowanie sprawię, że ludzie będą mnie tolerowali i nie będą ze mnie kpili.
Taktyka okazała się pozornie słuszna. Już w liceum uzyskałam aprobatę rówieśników, poczułam nareszcie, że jestem lubiana. Byłam święcie przekonana, że to głównie dzięki mojej perfekcji w tłumieniu emocji.
Starszego syna – pomna tych doświadczeń – wychowywałam więc na „grzecznego”, co się mi nawet nieźle udało. Natomiast młodszy syn już od najwcześniejszych lat był „rogatą duszą”, która jakoś zupełnie nie chciała iść za moim przykładem ani słuchać moich Bardzo Mądrych Rad i rzucała się z pięściami na każdego, kto go zdenerwował.
Nie byłam na tyle uważna, żeby wsłuchać się w dziecko i by dojść do wniosku, że może Marcin ma rację, nie chcąc tłumić swoich emocji. Jednak w końcu, kiedy forum ADHD.ORG.PL i każdy kolejny psycholog syna cierpliwie tłumaczyli mi, że dziecko ma się nauczyć rozładowywać swoją złość, a nie tłumić ją, powolutku zaczęłam dojrzewać do zmian. Nikt nie musiał mnie uświadamiać, że za tłumienie „złych” emocji płacimy swoim zdrowiem, ale przedtem wydawało mi się to ceną konieczną za zgodne życie w społeczeństwie. Teraz teoretycznie wiedziałam już, jak wychować dzieci, które będą miały pełną akceptację społeczną i dobre zdrowie, a nie: to albo to.
Niestety, nie było to łatwe. Podsuwane dziecku sposoby z rysowaniem złości, czy gnieceniem kartki, trafiały w próżnię. Często słyszałam: „Mamo, przecież nikt się tak nie złości!”. No, tak. Bardzo trudno jest nauczyć dziecko czegoś, czego samemu się nie umie. Psychiatra Marcina delikatnie przekonała mnie, że może warto, bym najpierw poszukała dla siebie treningu wyrażania emocji. Poszłam do poleconej psycholog, ale ta uznała, że go nie potrzebuję. Przecież nie widać, żebym była nieszczęśliwa. No tak, nieszczęśliwa wcale nie byłam. Psycholog zapowiedziała, że ewentualnie mogłabym pójść na trening asertywności i – jak będzie organizowała grupę – to do mnie zadzwoni. Nigdy nie zadzwoniła.
A czas biegł bardzo szybko. Nim się obejrzałam, już Marcin zmienił się w grzecznego młodzieńca, który z dumą opowiadał mi, jak opanował swoją złość. Odrzucenie dzieci w młodszych klasach szkoły podstawowej było dla niego bardzo bolesne, przykre były oskarżenia, że jest wariatem, więc w końcu się poddał i powoli zaczął przejmować moją taktykę. Jedyny sposób na poradzenie sobie ze złością, jaki przyjął, polegał na odejściu od osoby, która go wścieka na odległość 1 metra i uspokojeniu się, a potem opowiedzeniu dorosłemu o tym, że udało mu się opanować. Miał za to dostawać w szkole punkty, ale nie chciał – wolał opowiedzieć w domu i zobaczyć naszą szczerą radość, że nasze dziecko potrafi już być tak opanowane.
Tu mogłaby się skończyć nasza historia o złości.
Ale trafiłam do pracy w szkole, gdzie dyrektorka wraz z zastępcą, były emocjonalnymi wampirami. Dyrektorka w białych rękawiczkach, a zastępczyni – w czerwonych. Nie jestem pewna, która była gorsza, czy dyrektorka – słodka żmija udająca jedyną prawdziwą przyjaciółkę wśród „innych, którzy utopiliby panią w łyżce wody”, która tylko czasem wylewała z siebie jad (ale jak już wylewała, to całe morze), czy otwarcie wredna, kłamiąca w żywe oczy i poniżająca podwładnych, zastępczyni. Po roku pracy, w połowie wakacji, gdy uświadomiłam sobie, że za miesiąc mam wrócić do tego duetu, przestałam spać, zaczęłam mieć kłopoty z sercem i żołądkiem. A na pracy mi bardzo zależało. Wtedy zrozumiałam, że teraz, to już na pewno czas najwyższy na psychoterapię.
Jeszcze raz poszukałam psychologa, tym razem zdając się na zupełny przypadek. I trafiłam. Andrzej niewiele mówił, dawał mi czas na samodzielne znalezienie rozwiązania, delikatnie nakierowując rozmowę na istotne aspekty. Szybko doszłam dzięki niemu do wniosku, że moje zafiksowanie się na utrzymanie pracy w tej szkole utrudnia mi wytrzymanie w niej. Ale jeśli teraz odejdę, to nigdy nie nauczę się żyć ze żmijami. Zdecydowałam się więc na zrobienie z tej pracy prywatnego poligonu doświadczalnego. Był to dla mnie „hardcore” biorąc pod uwagę, że przejście obok gabinetu dyrekcji powodowało automatyczne nieprzyjemne reakcje w moim wnętrzu. Odeszłam ze szkoły dopiero wtedy, kiedy zauważyłam, że obie te kobiety przestały się dla mnie liczyć. Mimo to odejście i tak było sporą ulgą. Teraz już potrafię myśleć o nich nawet ze swego rodzaju… wdzięcznością. Tak skutecznej szkoły życia i tylu wspaniałych przyjaciół – „towarzyszy niedoli” – wcześniej mogłam się spodziewać wyłącznie dzięki ADHD Marcina .
Na terapii nauczyłam się wielu rzeczy o sobie, ale miało być o złości, więc o tym napiszę. Andrzej nauczył mnie akceptowania i przeżywania wszelkich emocji, które we mnie się pojawiają. Bez dzielenia ich na dobre i złe, bez blokowania, chowania czy odrzucania ich. Zrozumiałam, że nauczenie się jakiegoś sposobu wyrażania „złych” emocji to tylko pół drogi do spokoju – a właściwie to nie jest do końca droga w dobrym kierunku. Bo tak naprawdę powinnam była nie tyle się uczyć je wyrażać, ile je przeżywać i akceptować. „Tylko”, ale i „aż” tyle. Nauczyłam się, że nie warto dorabiać sobie do emocji żadnych teorii, nie warto też wymyślać, czemu ktoś mi zrobił przykrość lub czemu coś mi sprawiło przykrość, czy obwiniać siebie i innych. Krótko mówiąc – nie analizować i nie nakręcać się. Przestałam też wnikać w to, czy ktoś mnie lubi, czy nie. Dzięki temu emocje innych już tak łatwo nie indukują się we mnie i jest mi z tym naprawdę dobrze. Z zewnątrz jestem nadal „grzeczna” ale już nie tłumię złości w sobie. Po prostu ją przeżywam, podobnie jak radość.
Tu ta historia musi niestety urwać, bo w życiu zakończenia jeszcze nie ma. Nie wiem, czy proces, o którym mówię, już się we mnie w pełni zakończył, ponieważ z nie do końca zrozumiałych dla mnie przyczyn ostatnio mam dziwnie mało okazji do przeżywania złości. Chyba zwyczajnie czasem teraz nie zauważam co drobniejszych rzeczy, które kiedyś mnie złościły. 😉 W każdym razie przez ostatni rok, pomimo zakończenia terapii, wciąż czułam, że uczę się pełnego przeżywania emocji coraz lepiej. Nadal nie udało mi się nauczyć tego Marcina, on jest na etapie nauki wyrażania złości lub jej tłumienia. Chciałabym, żeby mi się kiedyś udało przekazać mu moje odkrycie, ale nawet jeśli nie, to nie wątpię, że sam do tego dojdzie w przyszłości. I jego starszy brat. Wcześniej czy później. Może każdy musi to sam przeżyć, a nie nauczyć się? Raczej na pewno.
Wspieraj, nie wyręczaj Część I. U maminej spódnicy
Jakie jest podstawowe zadanie rodzica? Odpowiedź wydaje się prosta: wychować nowego człowieka do samodzielnego życia. Ale jak postępować, by osesek, który ma głównie instynkty pierwotne, wyrósł na samodzielnego, samoobsługowego i uspołecznionego dorosłego? Jak uczyć, żeby umiał i chciał? Jak sprawić, żeby umiał żyć w społeczeństwie, a nie czuł się „pępkiem świata”, któremu wszyscy mają służyć? Jak zmienić się z dyktatora sterującego potomkiem w jego konsultanta/doradcę? Czyli – jak mądrze kochać?
Zacznijmy więc od początku
Kiedy rodzi się nowy człowiek, jest całkowicie bezbronny i skazany na pomoc. Sam sobie nie poradzi. Swoim płaczem wzywa pomocy – kiedy jest głodny, „ma mokro”, gdy coś go boli czy uwiera. Trzeba go ubierać, karmić, myć, zmieniać pieluchy. Trzeba go wyręczać. Tu jednak może zrodzić się „małe” niebezpieczeństwo – są rodzice, którzy reagują na najcichsze „miałknięcie” dziecka. A dziecko może szybko przyzwyczaić się, że nie trzeba wiele się wysilać by zyskać uwagę rodzica, że rodzice są zawsze gotowi do „usługiwania”, więc dziecko rozumuje: „po co się męczyć, przecież wystarczy popłakać, a rodzic będzie mi usługiwać, będzie rozwiązywać moje problemy i zaspokajać moje potrzeby czy zachcianki”. Nie zachęcam nikogo do oschłości. Trzeba jednak rozważnie kochać, nie robić z dziecka „ósmego cudu świata”, mieć wzgląd na siebie i swoje potrzeby, a równocześnie dawać dziecku możliwości rozwoju, poczucie bezpieczeństwa.
Pierwsze samodzielne zabawy
Elementem rozwoju dziecko są zabawy. Proste zawieszenie zabawek nad łóżeczkiem, pokazanie, że po trąceniu wydają one dźwięki, poruszają się. Wykonanie takiego samego ruchu rączką dziecka sprawi, że dziecko samo zacznie się nimi bawić. Rozłożenie zabawek i położenie dziecka na brzuchu między nimi spowoduje, że dziecko będzie bawiło się nimi, a równocześnie poćwiczy swoją sprawność w przemieszczaniu się. Zabawa w „zegarowanie” ma jeszcze jedną zaletę – jeśli spodoba się dziecku, to „zdobędziemy” odrobinę czasu, bo dziecko przez krótszą czy dłuższą chwilę zajmie się sobą. Tymi prostymi sposobami możemy także rozwijać samodzielność. To przygotowania do późniejszych indywidualnych zabaw, twórczego myślenia, odwagi, a nawet rozwijania wyobraźni.
Początki wspierania
Dziecko rośnie, rozwija się, stopniowo nabywa umiejętności: uśmiecha się, gaworzy, wymawia pierwsze słowa, zaczyna siadać, wstawać, chodzić, wspinać się po schodach. Początkowo trzeba pomagać, podtrzymywać. Ale głównym celem, już nawet w tym początkowym okresie, powinno być dążenie do usamodzielniania się dziecka. Warto prowokować do działań (oczywiście odpowiednich dla indywidualnych możliwości rozwojowych dziecka): mówić do dziecka, robić różne miny, podtrzymywać przy próbach siadania, raczkowania, wstawania, chodzenia, a w kolejnym etapie – zachęcać do wykonywania kolejnych czynności samodzielnie (np. świetnie działa wyciągnięcie rąk w kierunku dziecka i z uśmiechem witanie każdego nowego kroku), koniecznie trzeba chwalić za każdą próbę i realizację. Maluchy chętnie naśladują, więc wspólne wykonywanie niektórych czynności (np. zabawa w „łapki”, powtarzanie dźwięków, mycie zębów, zbieranie zabawek, czesanie… – oczywiście stosownie do możliwości dziecka) jest najlepszym i najprostszym sposobem na uczenie samodzielności. A gdy jeszcze zyskują uwagę, uśmiech, „brawa”, to same powtarzają wyuczone czynności – wystarczy tylko dać im szansę do samodzielnych działań.
Jedzenie
Dzieci uczą się przez naśladowanie. Ale muszą mieć szansę ćwiczenia nowych umiejętności. Czasami przy tym robi się bałagan albo coś czy ktoś się pobrudzi, ale nowo zdobyte umiejętności rozwiną się i po pewnym czasie będą wykonywane rutynowo. Kiedy dziecko uczy się samodzielnie jeść – najczęściej pobrudzi siebie, ubranie, nas, meble, podłogę, to naturalne „koszty” nauki. Widok radosnej umorusanej serkiem czy kaszką buzi, duma, że „samo” zjadło – roztkliwiają, ale i warte są nagrodzenia brawami. Poza tym – takie ćwiczenie samodzielnego jedzenia – to fantastyczne ćwiczenie na koordynację wzrokowo-ruchową. Jeśli będziemy je wyręczać „bo szybciej”, „bo się pobrudzi”, to jak ma się danej czynności nauczyć? Czy nastolatka też będziemy karmić łyżeczką? Początkowo oczywiście warto pomagać: karmić drugą łyżką, kierować rękę z łyżeczką do talerza/miseczki a później do buzi. Tak samo trzeba pomagać przy przejściu na jedzenie widelcem a później włączając nóż. Dzieciaki są zdolne – najczęściej stosunkowo szybko załapują o co chodzi i są dumne z nowo zdobytej umiejętności.
Trzeba nie tylko ćwiczyć technikę jedzenia, ale i umożliwić poznawanie różnorodności smaków, konsystencji. Niektóre dzieci mają naturalną potrzebę eksperymentowania, inne „zasklepiają się” w pewnych schematach. Są dzieci, które tolerują jedynie pokarmy przerobione na papkę, ale są i takie, które właśnie papek unikają. Przełamywanie niechęci, a czasami wręcz fobii jest także formą wspierania. Ale trzeba to robić z rozwagą, bywa, że nieodzowna może się okazać pomoc specjalisty.
Podobnie postępujemy z rozwijaniem umiejętności picia. Początkowe mleko matki, picie mleka, kaszek czy wody z butelki ze smoczkiem, zamieniamy na specjalne pojemniczki czy butelki „z dziubkiem”, by stopniowo (zgodnie ze schematem: wyręczanie-pokazywanie-wspieranie-samodzielność) uczyć picia z kubeczków czy szklanek. Nauka picia często kończy się rozlaniem płynu. Jeśli będziemy reagować gwałtownie, karać dziecko za niepowodzenie, to nauka picia będzie trwała długo. Wystarczy jednak, że spokojnie zastosujemy tylko najprostszą konsekwencję – wylało się, więc trzeba wytrzeć – a młody człowiek nauczy się dwóch rzeczy: picia z różnych naczyń bez rozlewania i tego, że należy po sobie sprzątać.
Ubieranie
Ubieranie, to kolejny krok do usamodzielnienia. Początkowo prawie każdy rodzic z lękiem podchodzi do ubierania swojej pociechy. Po pewnym czasie już się nie boi, że wykręci dziecku rączkę, sprawnie przewija, przebiera. Gdy dziecko wykazuje zainteresowanie przejęciem przywództwa w ubieraniu – warto, a nawet należy mu to umożliwić. Oczywiście potrzebny jest czas i… cierpliwość. Dziecko stara się, chce samo, ale początkowo ubrania są wielką zagadką: mają dwie strony (Jak odróżnić prawą od lewej? A dlaczego nie można nosić na lewej?), mają tył i przód (Jeśli na bluzce jest obrazek, to łatwo poznać, ale gdzie spódniczka czy sweter mają przód?), rajstopy bez plątania trudno włożyć, która rękawiczka jest na prawą, a która na lewą rękę… Każda część ubrania to wyzwanie, niespodzianka i problemy do rozwiązania. Wielu rodziców wyręcza dzieci w ubieraniu („bo się spieszymy”, „zrobię to szybciej/lepiej”). Efekt takiej nadopiekuńczości można zobaczyć czasami w szkole. Widziałam kiedyś szóstoklasistę, do którego przed wf-em przychodziła babcia, żeby mu pomóc się przebrać… Jak myślicie, co on wtedy czuł? Jaką miał pozycję wśród kolegów? Warto więc dać dziecku czas na wyćwiczenie ubierania. Można – wykorzystując naturalną skłonność do współzawodnictwa – zorganizować wyścigi w ubieraniu się, czy ubieranie na czas, ściganie się z minutnikiem. Ta prosta zabawa, zorganizowana w sprzyjającym czasie, pozwoli dziecku nabrać wprawy i szybkości.
Sznurówki
Inna przeszkoda na drodze do samodzielności, a zarazem częsty pretekst wyręczania: Sznurówki. Zawiązanie sznurówek to trudna sztuka. Dzieci opanowują tę sztukę mając 5, 7 czy nawet 10 lat. Niektórzy rodzice rezygnują z uczenia jej i albo sami sznurują dzieciom buty albo kupują obuwie na rzepy czy suwaki. Ale czy słusznie? Warto próbować – do skutku. To świetne ćwiczenie koordynacji wzrokowo-ruchowej, a zarazem ćwiczenie małej motoryki tak potrzebnych w wielu innych czynnościach. Jeśli dla dziecka sznurówki są kłopotem, na co dzień kupmy buty bez nich, ale chociaż jedną parę warto mieć ze sznurówkami – właśnie w celach edukacyjnych, na czas ćwiczeń bez pośpiechu.
„Dwupak”?
Czy zauważyliście jak często młode mamy mówią (zwracając się do dziecka): „ale mamy mokro”, „będziemy jeść kaszkę”, „myjemy rączki”? Sama się na tym łapałam wielokrotnie, albo inni zwracali mi na to uwagę. Zwykle jest to pozostałość po „dwupaku” jakim jest ciąża. Dziecko też przez długi czas nie odbiera siebie jako oddzielnej istoty, tworzą diadę matka-dziecko. Ale – dla prawidłowego rozwoju emocjonalnego, tożsamości i interakcji społecznych – ten stan nie może trwać w nieskończoność. Możliwie najwcześniej trzeba „rozdzielać się”. Są oczywiście czynności, które zrobimy wspólnie, ale przy wielu podkreślajmy rozdzielność („Masz mokrą pieluszkę, więc mama ją zmieni na suchą”, „Powkładaj klocki do pudełka, ja ci pomogę porozdzielać je”, „Musimy sprzątnąć ze stołu, ty zanieś naczynia do zlewu, a ja wytrę stół” itd. itp.).
I tak oto udało nam się wpólnie przetrwać pierwsze lata życia naszego dziecka. Mamy za sobą uczenie się bycia z dzieckiem. Już trudno wyobrazić sobie świat bez niego. Już nie drżymy o każdy gest, awansowaliśmy z „dyktatora” na „nauczyciela”. Uczy się dziecko, ale i my uczymy się drogi ku jego samodzielności. Uczymy się rozmawiać z dzieckiem. Dobrze, jeśli jest to rozmowa na poziomie możliwości intelektualnych dziecka, ale z pozycji partnera czy przewodnika w poznawaniu świata. Szczerze powiedziawszy dziecięce widzenie świata jest bardzo ciekawe – ma w sobie świeżość i nie jest stłumione przez bagaż ograniczeń. Dziecko jeszcze jest w nas wpatrzone, jeszcze my decydujemy o większości spraw go dotyczących, ale nasza pociecha już nie jest „żywą lalką”, najczęściej nie trzyma się kurczowo „maminego fartucha”, tylko radośnie idzie ku samodzielności. Ma za sobą zdobycie olbrzymiego bagażu wiedzy i umiejętności. Nauczyło się chodzić, jeść, ubierać, mówić. Zaczyna zauważać korzyści z bycia w grupie. Czas zatem do szkoły, to kolejny krok milowy w rozwoju samodzielności. Ale o tym za chwilę, w kolejnej części.
Wspieraj, nie wyręczaj. Część II. Skok w samodzielność
Autorka: Anka-Niko
Nieuniknienie kończy się słodkie dzieciństwo. Młody człowiek, pełen ciekawości, niepewności i lęku, przekracza próg szkoły. A my, rodzice? Jak sobie z tą zmianą radzimy? Czy wraz z tą zmianą zmieniamy także obowiązki dziecka? Czy inaczej traktujemy nasze pociechy? Czy przypadkiem nie jest tak, że za wszelką cenę chcemy zachować stan „słodkiego maleństwa”? Warto zastanowić się nad tymi pytaniami.
Aby nasze dziecko rozwijało się ku dorosłości i samodzielności, dużo musi się zmienić: nasz sposób myślenia o dziecku, jego przywileje i obowiązki, plan dnia, a nawet strój, zabawki i różne przedmioty używane na co dzień. Na nowo trzeba zweryfikować wyznaczone granice, postawić nowe cele, przywileje, konsekwencje.
Prace domowe

Aby uzyskać pozytywne efekty w usamodzielnianiu, dobrze jest możliwie najwcześniej zacząć włączać dziecko do prac domowych. Na przykład, mój syn, od kiedy chodził bez wywracania się, zaczął pomagać w zakupach. Nosił wtedy torebkę z pieczywem albo papier toaletowy, czyli rzeczy lekkie, miękkie i nietłukące. Bardzo się cieszył, że ma takie „odpowiedzialne” zadania. Stopniowo zakres jego możliwości się zwiększał i teraz, kiedy jest nastolatkiem, nie ma problemu, że ma zrobić sam zakupy, czy że nosi większość/cięższe rzeczy (gdy idziemy razem).
Już nawet 2–3 latka powinno się włączyć w prace domowe. Może podawać różne przedmioty, próbować zamiatać, wycierać, pomagać we wkładaniu rzeczy do pralki. Kilkulatek spokojnie poradzi sobie z niektórymi drobnymi pracami w kuchni (podawanie niektórych produktów, mycie plastikowych naczyń, mieszanie, smarowanie pieczywa – oczywiście dbamy o bezpieczeństwo, więc dajemy odpowiednie narzędzia i uczymy bezpieczeństwa w kuchni), zaniesieniem i rozłożeniem serwetek do stołu, zebraniem klocków do pudełek, zaś 10-latek jest w stanie sam zrobić śniadanie czy kolację, pomóc w przygotowaniu obiadu i deseru, wynieść śmieci, porozkładać oraz pozbierać sztućce i naczynia, odkurzyć mieszkanie, podlać kwiaty. Dla nich będą to nowości, „dorosłe” zajęcia. Nastolatek może sam przygotować obiad, zrobić pranie, umyć okna, sprzątnąć swój pokój. Należy wspierać dziecko w tych pracach, podsuwać kolejne możliwości, uczyć zasad bezpieczeństwa, chwalić. Obowiązki domowe powinny „rosnąć” wraz z wiekiem dziecka. Początkowo powinniśmy precyzyjnie określać o co nam chodzi. Stwierdzenie „sprzątnij pokój” jest dla dziecka zbyt abstrakcyjne. Podzielny sprzątanie pokoju na etapy: klocki do pudełka, lalki do domku, samochodziki do garażu, książki na regał, powycierać kurz z półek i biurka…Wraz z wiekiem te etapy będą bardziej „pojemne”: sprzątnij na biurku, porządek w szafie, minimum na podłodze… Aż hasło „sprzątnij pokój” będzie dla dziecka zrozumiałe i wykonalne.
Kiedy dziecko jest małe, często zdarza się, że wyręczamy je, bo przecież zrobimy lepiej, szybciej, bo nie zepsujemy, nie poplamimy, nie zbijemy, nie rozlejemy… Zamiast wykorzystać naturalną potrzebę dziecka do uczenia się, eksperymentowania, pomagania – zabijamy to. Dzieci najlepiej uczą się przez przykład i współpracę. Jeśli zaniedbamy takie działania, to nie dziwmy się, gdy za kilka lat nastolatek powie, że czegoś nie umie czy nie chce zrobić – przecież kiedy on chciał się nauczyć, my nie daliśmy mu takich możliwości. Wspólne działania domowe to świetnie spędzony czas, bardzo zbliżający i rozwijający. To czas na beztroskie rozmowy, a nawet zdradzanie sekretów, które łączą rodzinę, pozwalają poznać się nawzajem. Dajmy dziecku eksperymentować. Zanim podpowiemy „jedynie słuszne” rozwiązanie – dajmy czas na próby (nawet te z góry skazane na niepowodzenie). A może powstanie wtedy jakiś bajeczny nowy przysmak?
Odrabianie prac domowych
Oto nadszedł moment, gdy dziecko wpada w tryby edukacji. Zaczyna się nowy etap rozwoju i mamy kolejne możliwości pracy nad wspieraniem i usamodzielnianiem. Dziecko ma nowe obowiązki – uczenie się, odrabianie lekcji, czytanie lektur, pakowanie tornistra, dotarcie na czas do szkoły, siedzenie w ławce, odpowiadanie przy tablicy, pisanie sprawdzianów. Musi przyzwyczaić się do nowego planu dnia, do nowych działań. Zaczyna brakować czasu na zabawę. Zmieniają się wymagania. Rodzice, najczęściej przejęci nową rolą, starają się pomagać. Czasami ta pomoc przeradza się w wyręczanie: wykonanie makiety czy innych prac plastycznych, napisanie wypracowania, rozwiązanie zadań. Dziecko może nauczyć się, że przeciągając wykonanie zadanych lekcji, udając bezradność czy marudząc, wzbudzi w rodzicach poczucie obowiązku, żal nad „biednym, przepracowanym, zmęczonym” dzieckiem, i doczeka się, że rodzice zrobią prace za nie. To niezbyt wychowawcza metoda. Moim zdaniem lepsza jest „dwója” zdobyta własną pracą niż „szóstka” zarobiona pracą kogoś innego. Takie wykorzystanie czyjejś pracy dla swoich korzyści można postrzegać jako kłamstwo, łamanie zasad, a nawet w przyszłości może doprowadzić do łamania prawa.
Oczywiście należy pomagać, ale to ma być tylko forma wsparcia: wpojenie zwyczaju zapisywania zadanych prac, nauczenie planowania czasu i kolejności wykonywanych czynności, podpowiedź ”gdzie szukać”, sprawdzenie poszczególnych etapów i wskazanie co jest zrobione dobrze, a nad czym jeszcze trzeba popracować itd., itp. Dobrze jest ćwiczyć planowanie kolejności wykonywanych prac zgodnie z możliwościami i predyspozycjami dziecka („najpierw zrób ćwiczenia z matematyki, a później zadania z gramatyki”).
Rodzic, szczególnie dziecka z problemami (np. deficytem koncentracji uwagi), „oddelegowany” do pomocy przy odrabianiu lekcji ma jeszcze inne ważne zadania: kierować uwagę dziecka na wykonanie kolejnych etapów (metoda „zdartej płyty”: „teraz piszesz”, „czytasz”, „porozmawiamy po odrobieniu lekcji”…), niwelować „rozpraszacze” (na biurku tylko niezbędne przedmioty, wyłączone radio i tv, zabrane z pokoju zwierzęta i rodzeństwo…), chwalić za wykonane etapy zadań. Początkowo wielu rodziców siedzi przy dziecku podczas odrabiania lekcji. Może warto rozważyć tylko doglądanie lub wyrywkowe sprawdzanie pracy? Z pewnością warto nauczyć, że za nieodrobione zadania czy brak zeszytu na lekcji odpowiada samo dziecko, i to ono, a nie rodzic, ponosi tego konsekwencje.
Zwieńczeniem odrabiania lekcji jest spakowanie tornistra. To także czynność jakby stworzona do ćwiczenia samodzielności. Trzeba przecież pamiętać o spakowaniu niezbędnych następnego dnia książek, zeszytów, przyborów a także wykonanych dodatkowych prac domowych. Początkowo pakujemy tornister z dzieckiem, przechodząc stopniowo do pełnej dziecięcej samodzielności i odpowiedzialności za kompletność tornistra. Uwaga – dzieci mają skłonności do pakowania dodatkowych rzeczy (maskotek, zabawek), albo przetrzymywania w tornistrze niezjedzonych kanapek czy jabłek. Dziecko powinno ponosić konsekwencje swego zaniedbania (np. przepisać zabrudzony zeszyt, umyć tornister).
Nawiązywanie znajomości
Mój syn nie ma problemów z nawiązywaniem znajomości, zawsze był bardzo kontaktowy. Chodził np. z babcią po zakupy i przedstawiał się, zagadywał sprzedawców, a celnicy na granicy – to kolejni przyjaciele. Wiem, że nie wszystkie dzieci mają tę łatwość. Są dzieci wycofane, zalęknione, bojące się obcych. Trzeba im pomóc w nawiązywaniu znajomości, w zabawie z innymi dziećmi. Najpierw samemu inicjując spotkania, a następnie stopniowo podpowiadać co mówić, robić, chwalić każdą zainicjowaną rozmowę czy zabawę. Za kilka lat, nastolatek już sam powinien sobie radzić.
Trudne sytuacje
W codzienny życiu spotykają nas różne sytuacje. Jedne są zwykłe, codzienne – i ich rozwiązanie nie sprawia większych trudności. Ale są sytuacje, które zdarzają się od czasu do czasu, czy są wręcz ewenementami, i z nimi trudno sobie poradzić. Czujemy się przyparci do muru, zaskoczeń.Trzeba nauczyć dziecko wychodzenia z każdej sytuacji. Radzenia sobie, rozwiązywania problemów a nie uciekania. Kiedy np. dziecko coś komuś zniszczy, powinno samo iść przyznać się i przeprosić, a także – w miarę możliwości – powinno zadośćuczynić (np. oddać swoją zabawkę). Kiedy coś się wydarzy w miejscu publicznym (np. w sklepie, kinie, parku), powinno mieć odwagę przyznać się i zgłosić to (np. obsłudze sklepu), aby można było naprawić szkodę, sprzątnąć, zabezpieczyć miejsce. Załatwianie takich trudnych spraw za dziecko nauczy je tylko „wyuczonej bezradności”, a nie odpowiedzialnego życia.
Dzieci uczą się różnych zachowań i umiejętności w swoim tempie. Oczywiście, należy je zachęcać do próbowania i zdobywania nowych umiejętności. Takie eksperymentowanie i próbowanie powinno odbywać się w miłej atmosferze, nie w pośpiechu. Także początkowe wykorzystanie zdobytych umiejętności wymaga dodatkowego czasu i spokoju. Na przykład, wymaganie od kilkuletniego dziecka ze słabą motoryką wykorzystania nowej umiejętności – np. zasznurowania butów – w atmosferze pośpiechu („bo się spóźnimy na spotkanie”), w większości przypadków skończy się niepowodzeniem. Ale jeśli damy dziecku spokojnie wykonać nową czynność, to z pewnością mu się ona powiedzie i będzie z siebie bardzo dumne.
Mądrze kochać, to uczyć życia, uczyć radzenia sobie w różnych sytuacjach, rozwijać samodzielność i odwagę. Wychowujemy dzieci dla nich – dla ich szczęścia, zaradności, ale także dla społeczeństwa.
Nasz mały człowieczek zaczyna wyrastać na poważnego ucznia, jeszcze chwila i… stanie się wyszczekanym nastolatkiem. Ale o tym przeczytacie w kolejnej części.
Półeczka
Autorka: Anchen
Mamy przyjaciół. Małżeństwo. Ich praca jest nie tylko sposobem zarobkowania, ale również pasją, która organizuje im większość wolnego czasu. On – w swojej dziedzinie wybitny specjalista, dusza towarzystwa o błyskotliwej inteligencji. Ona – urocza, troskliwa, działa społecznie, pomogła mnóstwu ludzi. Dużo podróżują, mają przyjaciół na całym świecie. Uwielbiam się u nich zatrzymywać, bo to taki dom, w którym zawsze można liczyć na ciekawe opowieści, nowe książki i filmy, gdzie pamiętają, jaki rodzaj herbaty gość najbardziej lubi i nawet jeśli wyjeżdża pociągiem o 5 nad ranem, dostanie na śniadanie gorące croissanty.
A ich syn ma oddzielną półkę w lodówce.

Nigdy nie podzielał zainteresowań rodziców, nie stali się jego mistrzami i przewodnikami. Przez ich dom przewinęło się wielu obcych młodych ludzi. Niektórzy nie tylko żyli tą samą pasją, co rodzice i chcieli się od nich uczyć, ale też miałam wrażenie, że wchodzili w rolę ich dzieci. Tymczasem ich własny syn znikał w swoim pokoju i włączał komputer.
Nie umiem przestać o tym myśleć, kiedy się z nim spotykam w kuchni jego rodziców, a on bierze bułkę i serek ze swojej półki, po czym uśmiecha się i znika u siebie. Coś poszło nie tak, dramatycznie nie tak, jak potrzeba.
Nowi uczestnicy pojawiają się na forum zwykle w chwili kryzysu, niekiedy bardzo głębokiego, a my wówczas polecamy terapię behawioralno-poznawczą, analizujemy zachowanie dzieci, pomagamy zakreślać granice, przygotowywać systemy żetonowe, kontrakty, ustalać hierarchię domową i budzić w sobie ponurego dominatora. Nie wątpię, że są to rzeczy istotne, ale sporo kłopotów sprowadza się do zwichrowania relacji z własnym dzieckiem. Wobec tego hierarchie, kontrola, dominacja wydają mi się znacznie mniej istotne.
Myślę, że może za mało piszemy o budowaniu więzi z dziećmi. My budujemy więź poprzez ulubione rodzinne zabawy. Rozmowy i obecność. Rytuały, te codzienne, jak czytanie książek, i te coroczne, jak nastawianie ciasta na świąteczne pierniczki w Dzień Niepodległości. Weekendowe seanse filmowe. Spotkania z przyjaciółmi. Wycieczki rowerowe. Uczymy naszych synów spędzać wspólnie czas i uczymy ich, że warto należeć do naszej rodziny, bo rodzina to nie tylko obowiązki, ale i przyjemności. Osobiście uważam, że przyjemności przeważają nad obowiązkami: gdybym czuła inaczej, natychmiast zabrałabym się do zmieniania układu.
Układ jest istotnym słowem, bo w rodzinie wszystkie elementy oddziałują na siebie. Owszem, czasami dziecko jest przeraźliwe oddzielne, ale założenie, że wyłącznie ono dopasuje się do naszych pasji i naszego stylu życia, pozostaje cokolwiek naiwne – a może tylko ponura zawiść przeze mnie przemawia, bo my bardzo wiele z powodu naszych dzieci zmieniliśmy.
Moim Biczem Bożym na siedmiolatka są opowieści i właśnie ten kluczyk odkryłam, kiedy miał dwa lata i jeśli coś mu nie odpowiadało, potrafił drzeć się trzy godziny bez przerwy. Jestem podstępnym Atyllą narracji, więc młody nie zagniata ciasteczek, tylko specjalne herbatniki ANZAC, które bohaterskie córy Australii wysyłały swoim synom i mężom podczas pierwszej wojny światowej, a zagniataniu towarzyszy nieodzowny wykład na temat wojny, uzbrojenia oraz regulaminów tworzenia okopów. Niestety, moją uroczą latorośl interesuje technologia i dotąd pamiętam swoją grozę, kiedy trzylatek zapytał mnie: „Mamo, co to jest prąd stały?”. Chodził i zbierał klocki do koszyczka, mówiąc, że to molekuły.
Przez następne cztery lata dowiedziałam się mnóstwo rzeczy od tych cholernych molekułach i przeczytałam kilka książek Stephena Hawkinga, powoli rozszerzając granice zainteresowań syna i mojej wiedzy. Ale kluczowe jest to, że po prostu się bawiliśmy, ucząc go, że inni ludzie są źródłem przyjemności.
Piszę ten felieton mozolnie od kilku tygodni, bo w pewnym sensie jest zapisem mojej nieufności wobec systemów żetonowych, regulaminów, strategii dominacji etc., jeśli staną się dominującym narzędziem układania relacji w rodzinie. W bardzo wielu sytuacjach pomogą, ale mają szansę zadziałać, jeśli istnieje mocna więź dzieci z rodzicami, więź, która nie jest oparta na lęku, tylko szacunku i miłości. Ponadto za każdym razem trzeba dogłębnie przemyśleć, co chcemy osiągnąć i jak dopasować strategię do konkretnej rodziny. Dla niektórych dzieci odejście od rutyny i nieprzewidywalność będzie źródłem tak potężnych lęków, że trzeba je eliminować. Inne żyją w takim chaosie, że jakaś rutyna jest niezbędna. U nas akurat niezwykle istotne jest uczenie austycznego dziecięcia spontaniczności, więc wspólne rodzinne śniadanie w łóżku, przed telewizorem, wbrew wszelkim zasadom, z prześcieradłem pełnym okruszków oraz wymazanym jagodowym dżemem, jest bezcenne. Bezcenne jest również uczenie go, że oprócz sprawiedliwości istnieje miłosierdzie, wybaczenie i miłość, która wszystko przetrzyma.
Chciałabym też, żeby zapadły mu w pamięć te chwile, kiedy nie uciekałam w pucowanie łazienki (chociaż łazienka doprawdy wołała o pomstę do nieba) ani w wyplatanie własnych koszyków (chociaż uwielbiam własne koszyczki), tylko dawałam się namawiać na budowanie na środku dużego pokoju statku kosmicznego z fotela, stolnicy, kasy fiskalnej, starego faksu, zepsutych joysticków oraz zabytkowego telefonu i nawet zostawałam nieszczęsnym Yodą. Ja wciąż pamiętam, jak dorysowywałam dziadkowi na mapach – był geodetą – zamki, rycerzy i księżniczki, a dziadek wprawdzie dostawał szału, ale potem dorysowywał konie i galopowaliśmy na kuchennych krzesłach. Te wszystkie chwile to była taka nasza długa, wspólna półeczka wspomnień, zabaw, przyjemności. Bardzo się przydawała w ciężkich czasach.
Przeraża mnie myśl, że pewnego dnia mogłabym obudzić się z dzieckiem, zdyscyplinowanym, układnym, kulturalnym dzieckiem, które ma oddzielną półeczkę w lodówce.
Twoje dziecko jest idealne? Zbieraj na psychiatrę!
Autorka: Dosia
Zostałam poproszona o napisanie artykułu na temat małego manipulanta i okazało się, że nie rozumiem, w czym problem?
Dla mnie najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem jest to, że dzieci wykorzystują każdą lukę w „prawie”, testują i wciąż kombinują, żeby im było jak najłatwiej, najprzyjemniej i najwygodniej i potem patrzą, co z tego wyniknie. Jeśli coś dla nich jest korzystne – powtarzają to częściej, a jeśli niekorzystne – rzadziej.
Z czasem, gdy dziecko dorośleje, kombinacji jest coraz mniej. Dzieci, pod wpływem wychowania i własnych doświadczeń, popadają w schematy, które dla dorosłych są już chlebem powszednim. Schematy są niezbędne, człowiek się dzięki nim „cywilizuje” i szybko podejmuje decyzje, ale mają tę wadę, że jeśli są już wypracowane, to się nad nimi już nigdy nie zastanawiamy, nie czujemy ich ani nie widzimy. I w pewnym momencie okazuje się, że dorosły człowiek popełnia wciąż ten sam błąd, widzi, że to jest błąd, ale nie potrafi inaczej – bo to jest jego schemat, poza który nie potrafi wyjść.
Trochę bliskich mi dzieci przewinęło się przez moje życie. Miałam dużo młodszego brata, siostrzeńców, potem własne dzieci i dzieci w szkołach i na obozach. Wszystkie te dzieci zwykle kombinowały, jak tylko mogły. 😀 I – mówiąc szczerze, uwielbiam to. Wydaje mi się, że dziecko bez tych cech nie byłoby dzieckiem, tylko „starym malutkim”.
Na szkole dla rodziców nastolatków (nie z ADHD – zorganizowanej przez szkołę) usłyszałam: „Jeśli macie cichego, spokojnego nastolatka, które się doskonale uczy, wykonuje wszystkie polecenia i nie wdaje się w „złe towarzystwo”, to… zbierajcie na dobrego psychiatrę, bo wkrótce Was on nie ominie.” To był taki trochę żart, ale do tej pory ten żart pozwala mi na nabranie dystansu, gdy wydaje mi się, że moje dziecko próbuje mnie przekonać do czegoś niewłaściwym tonem lub słowami.
Czasami naprawdę dobrze jest spojrzeć na świat oczami testującego granice dziecka – co jest możliwe chyba tylko wtedy, gdy z dziećmi mamy na co dzień do czynienia. Spróbujmy więc popatrzeć na małego manipulanta przychylnie, wczuć się w jego emocje i wyjść ze swojego nawykowego myślenia („znowu kombinuje, kiedy to się skończy?”). Nie namawiam oczywiście do poddania się manipulacji dziecka, trzeba umieć ją rozpoznać i odpowiednio zareagować, ale warto tę cechę u dzieci zaakceptować i polubić. To właśnie dzięki niej praca z dziećmi dla wielu ludzi jest tak fascynująca.
Zachowania testujące granice są często „nieschematyczne”, więc bardzo trudno jest nauczyć się na nie szybko reagować nam, dorosłym – którzy wciąż posługujemy się schematami. Dlatego jedyna rada, jaką potrafię dać przy poskramianiu małego testera – dobrze obserwować, pomyśleć, ustalić zasady i konsekwencje, potem reagować, patrzeć na efekty i wyciągać wnioski, biorąc pod uwagę, że istotny jest czas, bo nie zawsze zaplanowany efekt pojawi się natychmiast.
Nie ma innego wyjścia – musimy dzieci wychowywać, przekazując im nasze poglądy, schematy zachowań i myślenia. Zabijać ich cudowną kreatywność i kształtować je tak, aby pasowały do świata dorosłych. Ale doceńmy przy tym to szczęście, że mamy małego manipulanta – dziecko o wysokiej inteligencji i zdrowym instynkcie samozachowawczym.
Proszę coś z tym zrobić!
Autorka: Dosia
Gdybym miała znaleźć zdanie, które najczęściej słyszałam od nauczycieli, byłoby to właśnie: „Proszę wreszcie coś z tym zrobić!”. Zdanie to zwykle następowało po opisie nieakceptowanego przez nauczyciela zachowania mojego dziecka. Myślę, że wielu rodziców, których pociechy nie są wzorem opanowania, spokoju i podporządkowania, ma podobne doświadczenia do moich. A mało jest zdań bardziej wkurzających nas, rodziców, niż powyższe, bo często doszukujemy się w nim zarzutu, że nie pracujemy z dzieckiem wystarczająco dużo.
Co możemy zrobić, gdy coś podobnego znów usłyszymy od nauczyciela?
Myślę, że przede wszystkim możemy nie dorabiać sobie do tego zdania niepotrzebnych teorii. Zobaczmy w nim tylko wyraz bezradności nauczyciela, a nie oskarżenie. Tak jest wygodniej i znacznie zdrowiej dla nas oraz dla naszych relacji ze szkołą.
A jak odpowiedzieć nauczycielowi? Myślę, że to zależy głównie od naszego celu spotkania z nauczycielem, a te cele mogą być bardzo różne.
Na przykład w pierwszych klasach podstawówki Marcina moim podstawowym celem rozmowy z nauczycielką było rozładowanie jej złości. Tak, żeby „wypstrykała się” na mnie i nie krzywdziła już potem wrzaskami mojego dziecka. Wtedy na tytułowe polecenie odpowiadałam: „Oczywiście ma pani rację, spróbuję coś z tym zrobić”. Swój cel potrafiłam osiągnąć bez pudła. Moje dziecko do dzisiaj bardzo mile wspomina panią z klasy pierwszej, która jemu wydawała się zawsze zadowolona ze wszystkiego, co on zrobił. Zupełnie nie rozumiał, czemu postanowiłam go z tą spolegliwą panią rozdzielić. Natomiast ja przez kilka następnych lat usiłowałam wyleczyć się z fobii szkolnej.
Bardzo zdecydowanie nie polecam. 🙁
W drugiej klasie, już w nowej szkole, uświadomiwszy sobie, że sytuacja niestety nie uległa większej zmianie, postawiłam przed sobą nowe zadanie: przekonać panią, że ma ona do Marcina niewłaściwe podejście i że powinna szukać rozwiązania w swoim postępowaniu, a nie domagać się pomocy ode mnie. Fobia szkolna nie ustąpiła natychmiast, więc początkowo wspierał mnie w tych rozmowach mąż. Na „Proszę coś z tym zrobić!” odpowiadaliśmy wtedy zazwyczaj „A jak pani zareagowała na takie zachowanie Marcina?” albo „Oczywiście porozmawiamy, ale czy nie uważa pani, że reagując natychmiast w szkole ma pani większy wpływ na to, czy takie sytuacje będą się powtarzać, czy nie?” albo „A czy stosuje się pani do zalecenia z opinii dziecka, aby (wstaw co wygodne)?”. Tej linii postępowania trzymaliśmy się twardo następne dwa lata. Rzeczywiście, pozornie działało. Po pierwsze, wyleczyłam się powoli ze szkołofobii. Po drugie, rozmów z nauczycielką było znacznie mniej – już nie musiałam wysłuchiwać pretensji szkoły codziennie. Coraz rzadziej też słyszałam żądania, żebym coś z tym zrobiła. Niestety, Marcin i ja byliśmy w coraz większym konflikcie z nauczycielką, która po oddaniu klasy Marcina poprosiła dyrekcję o zmianę swojego etatu na bibliotekarkę. Hm, i tym razem uświadomiłam sobie, że to też nie był do końca ten efekt, na którym mi zależało, bo przecież na jej miejsce mógł do następnych dzieci przyjść ktoś jeszcze gorszy.
Raczej nie polecam.
Trzecim celem – jaki sobie przyjęłam, w klasie czwartej Marcina, już przy silnym wsparciu naszego forum ADHD.ORG.PL – było przekonanie każdego nauczyciela, że jest wspaniałym pedagogiem z powołania, którego jedynym marzeniem jest wszechstronna pomoc mojemu dziecku. Tak, żeby w to uwierzyli wszyscy: nie tylko nauczyciel, ale i moje dziecko, a nawet ja.
Wydaje się dziwne, ale okazało się to w dużym stopniu „zrabialne”. Jednak tym razem nie ustnie, lecz pisemnie. Moje rozmowy z nauczycielami miały teraz tylko cel wywiadowczy. Dowiadywałam się od nauczyciela, gdzie jest problem i – jeśli był wystarczająco poważny – reagowałam pisemnie. Wskazywałam w piśmie skrupulatnie wszystko, co w postępowaniu nauczyciela dostrzegam dobrego, przekazywałam w nim moją ślepą wiarę w jego dobre chęci i intencje, dziękowałam za to, co dla mojego dziecka robi. Przy okazji starałam się podsunąć sugestię, jak nauczyciel ten mógłby jeszcze bardziej pomóc mojemu dziecku. Czasem nad jednym pismem siedziałam z przyjaciółmi z forum przez kilka dni, mozolnie usuwając z niego wszelkie zauważone uszczypliwości, pouczania, wypominania błędów itp. Takie pisma miały rzeczywiście magiczną moc. Stopniowo szkoła Marcina stawała się szkołą przyjazną dziecku z ADHD. Nauczyciele rzeczywiście chcieli mojemu dziecku pomóc i robili to, a ja na koniec podstawówki dostałam podziękowania dla wzorowo współpracującego rodzica.
Zdecydowanie polecam!
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że ten trzeci sposób wydaje się na pierwszy rzut oka dla wielu rodziców absurdalny albo niewykonalny w ich konkretnym przypadku.
Wiem na pewno, że wielu rodziców nie przekonam jednym krótkim artykułem do tej metody, bo trudno jest na przykład, będąc przez szkołę doprowadzonym do stanu rodzicielskiej szkołofobii uwierzyć, że może niektórzy nauczyciele mają dobre intencje, nawet jeśli wciąż popełniają błędy. Jeśli jesteście takimi rodzicami, to chętniej usłyszycie inną prawdę: że nie macie takich długich rąk, by sterować zachowaniem swojego dziecka w szkole. Prawdę, że to szkoła odpowiada za to, co dzieje się w szkole a rodzice tylko za to, co dzieje się w domu. Ta prawda pomoże Wam pozbyć się własnego poczucia winy, a potem szkołofobii. W rezultacie być może nawet uwierzycie w dobre intencje wielu nauczycieli. Wtedy może spróbujecie tej trzeciej, naprawdę najskuteczniejszej metody współpracy ze szkołą.
A my Wam na forum chętnie w tym pomożemy!
Mój niewolnik.
Autorka: Dosia
Czy ktoś z Was spotkał w życiu Złotą Rybkę lub Dżina z Lampy Alladyna? Ja przekonałam się, że nie są to tylko bajki.
Być może znacie też zabawną historię o otwartym sercu? Jest ona prawdziwa. Pewien człowiek był samolubny i niewierzący ale wreszcie nawrócił się, uwierzył w Boga. Jego gorącym pragnieniem odtąd było, aby otworzył się na potrzeby innych ludzi. Tak więc od tej pory codziennie żarliwie modlił się „Panie Boże, otwórz moje serce!”. Po pół roku jego modlitwa została wysłuchana. Z powodu choroby serca wylądował na stole operacyjnym, gdzie otworzono mu serce. Od tej pory już bardzo ostrożnie formułował swoje modlitwy.
Wkrótce wyjaśnię, co ma wspólnego Złota Rybka, Dżin i historia z otwartym sercem, ale najpierw zdradzę Wam, co takiego mnie wiąże z Dżinem i Złotą Rybką.
Mam prywatnego niewolnika, ma na imię Dżin. Jest wielki, silny i bardzo mi oddany. Spełnia wszystkie moje zachcianki tak szybko, jak tylko jest to w mocy człowieka. I nawet ma dość dobrą pamięć – mogę mu dawać wiele poleceń jednocześnie.

Mówię mu – „Chcę herbatę” – proszę bardzo, natychmiast dostaję herbatę. Ja mogę sobie myśleć o niebieskich migdałkach, w tym czasie mój Dżin nastawi wodę, nasypie wiórków i postawi gorącą herbatę przy moim biurku.
Mówię mu – „Chcę dojechać bezpiecznie do Warszawy”
– zawozi mnie do Warszawy, jak po sznurku. Ja mogę słuchać muzyki, audiobooków, marzyć i w ogóle nie myśleć o celu – a on mnie już cierpliwie, niezmordowanie, powoli i bezpiecznie zawiezie.
Mój Dżin nie tylko realizuje proste polecenia, realizuje także długofalowe, złożone, często sam wymyślając cele pośrednie. Poza tym stara się on nagiąć moją wizję świata i siebie do moich potrzeb i wyobrażeń. Gdy mówię „Życie jest piękne” – zaczyna zwracać moją uwagę na wszystko, co to potwierdza. Tego nie robi tak zupełnie bezkrytycznie. Musi coś rzeczywistego znaleźć, aby tę wizję nagiąć, więc nie ma sensu mówienie przy nim rzeczy absurdalnych, na przykład „Jestem blondynką”, kiedy od urodzenia jestem brunetką. Naginanie wizji świata musi mieć pewne, dostrzegalne poparcie w obiektywnej rzeczywistości. Na przykład po tym, jak upiekę ciasto, mogę powiedzieć „Jestem dobrą gospodynią”, a mój Dżin przyjmie to za polecenie i powoli rzeczywiście zrobi ze mnie dobrą gospodynię, nawet jeśli wcześniej nie było to prawdą. Co ciekawe, znacznie łatwiej przyjmie sugestię „Jestem dobrą gospodynią” niż „Będę dobrą gospodynią”, „Staję się dobrą gospodynią”, czy też „Chcę być dobrą gospodynią”. To dość prosty chłopak – określenie celu, do którego dążę, podane mu w czasie teraźniejszym, w trybie dokonanym i dodatkowo wzmocnione odpowiednim obrazem (w tym wypadku upieczonym ciastem), to najlepszy sposób porozumiewania się z nim.
Byłby z niego absolutny ideał, ale ideałów nie ma. Niestety, nawet mój bajeczny Dżin ma swoje wady.
Na przykład, między nami mówiąc, nie jest on najbystrzejszy. Specjalnie piszę w ten sposób, żeby – jeśli to podejrzy – nie zrozumiał. Bo on, proszę Państwa, czasami najzwyczajniej nie rozumie zaprzeczenia! Nie daj Boże powiem „Nie chcę być gruba”. Będzie nęcić mnie słodkościami, będzie mi wmawiał, jaka to jestem głodna, byleby choć trochę zaokrąglić moje kształty. No bo – o zgrozo! – nie zauważył krótkiego słówka „nie”.
Ta historia z „nie” byłaby może jeszcze do zniesienia. Ale tak naprawdę, to muszę z przykrością stwierdzić, że myślenie szwankuje u niego na całej linii. Ten nieborak niby chce mojego dobra, zrobiłby dla mnie absolutnie wszystko, ale nigdy nie zastanowi się, czy polecenie, które wykonuje, będzie miało dla mnie dobre skutki, czy złe. Wykonuje wszystko na ślepo, bez żadnej weryfikacji. Powiedzieć mu w czasie nadmiaru obowiązków „Mam dość, chcę wreszcie odpocząć”, to jest już bardzo niebezpieczna gra, bo mój Dżin bez konsultacji ze mną wybiera do tego drogę, która wydaje mu się najprostsza. Na przykład raz wywołał u mnie potężny ból kręgosłupa z rwą kulszową, co mnie unieruchomiło na dwa tygodnie, a innym razem doprowadził mnie nawet do wypadku samochodowego. No nie mogę powiedzieć, odpoczęłam wtedy, że hej! A przecież nie o to mi tak do końca chodziło.

Dlatego podejrzewam, że mój Dżin jest w zmowie z jakąś wyjątkowo produktywną Złotą Rybką, której wciąż podrzuca moje zlecenia. Konszachty z nią tłumaczyłyby tak łatwe przekręcanie przez Dżina realizowanych życzeń, bo być może on jej przekazuje moje polecenia w niezmienionej formie, a – jak wiadomo – Złote Rybki mają właśnie to do siebie, że mało kto potrafi tak sformułować swoje życzenie, żeby ona czegoś nie namieszała przy realizacji.
Jak widzicie, posiadanie niewolnika, to nie tylko przyjemności, ale i odpowiedzialność. Mój Dżin, pomimo charakterystycznego imienia, nie ma swojej lampy, w której potrafiłabym go zamknąć. A nie wolno mi go pozostawić bezczynnego, bo wciągnie mnie w realizację jakichś celów innych ludzi albo będzie usiłował swoich telepatycznych możliwości i próbował zrozumieć moje myśli, co mu się nawet nieźle udaje, ale co jednocześnie najczęściej prowadzi do fatalnych nieporozumień, tych z „nie”, czy z błędną interpretacją tego, co bym chciała. Jednocześnie gość jest niezmordowany, pracuje nawet nocą. Zdecydowanie, lepiej przy tym moim Dżinie wiedzieć bardzo precyzyjnie, czego się chce i wyrażać to głośno lub pisemnie w prosty, pozytywny sposób.
Żeby ustrzec się groźnych dla mojego bezpieczeństwa przestojów Dżina, muszę więc przygotowywać dla niego listę zadań zapełniającą mu cały czas przynajmniej na kilka tygodni z góry, nie za długą i nie za krótką, mającą zadania prowadzące do zmian we mnie i w świecie zewnętrznym, długofalowe a także bieżące, i koniecznie spójne, nie wykluczające się nawzajem. Efekty zadań przeznaczonych dla niego powinny być konkretne, mierzalne, określone w czasie teraźniejszym i wzmocnione prawdziwym lub wyobrażonym, szczegółowym obrazem. Dobrze jest, jeśli je co jakiś czas głośno wypowiadam, zapisuję lub wizualizuję.
Czy Dżinowi zdarza się dostać ode mnie precyzyjne, proste polecenie i go nie wykonać? Ależ oczywiście. Robi tak zawsze wtedy, gdy moje polecenia są sprzeczne. Powiem mu „Chcę napisać książkę” i „Chcę mieć mnóstwo czasu na czytanie forum” – wtedy nie wiadomo, czy wykona pierwsze polecenie, drugie, czy też będzie tak zdezorientowany, że ostatecznie nie wykona żadnego. Bo on na dodatek dość nieśmiały jest, nigdy nie pyta, tylko próbuje mi, na swój niemądry sposób, nieba przychylić tak, jak potrafi.
Mój Dżin, to nie jest jedyny niewolnik w moim domu. Mąż i dzieci też mają swoich. Niewolnicy moich dzieci, to byli nawet jeszcze gorsi od mojego Dżina, bo wykonywali również moje rozkazy. Na przykład, gdy palnęłam „Ty leniu, zabieraj się do roboty, bo znowu zapomnisz się spakować”, wtedy niewolnik mojego syna natychmiast zabierał się do pracy – doprowadzał cierpliwie do tego, żeby mój syn stał się leniwy i żeby regularnie zapominał się pakować. A co się działo potem w domu, gdy za moim dzieckiem, które nie chciało założyć kurtki, krzyknęłam „Zobaczysz, że się rozchorujesz!”, to już naprawdę szkoda gadać. Doszło do tego, że w końcu uwierzyłam w samospełniające się przepowiednie.
Dużo czytałam, obserwowałam i wyciągałam wnioski.
Trwało to długo, latami, aż w końcu rozszyfrowałam cechy tych naszych potężnych i niewidzialnych niewolników. Dowiedziałam się również, że każdy człowiek takiego ma, nazywa się go często podświadomość, a wydawanie mu poleceń nazywa się programowaniem podświadomości.
Podświadomość jest odpowiedzialna za wszystkie czynności, które wykonujemy mechanicznie – na przykład za chodzenie. Nikt z nas przecież świadomą częścią umysłu nie kieruje każdym krokiem – świadomy umysł tylko raz decyduje: „Chcę dojść do domu” – a następnie już podświadomość przejmuje to zadanie i dba o to, aby nogi się podnosiły na zmianę, aby oczy rejestrowały, czy bezpiecznie można wejść na ulicę, aby nasz marsz był w ściśle określonym przez nas wcześniej kierunku. Nie musimy świadomym umysłem kierować każdym naszym krokiem, bo zajmuje się tym nasza podświadomość.
Podświadomość jednak ma znacznie większe możliwości, niż opisane powyżej. Jeśli nastawimy ją na jakiś dalekosiężny cel, wtedy będzie sterowała naszymi czynnościami podobnie, jak robi to w czasie prowadzenia nas drogą do domu. Na przykład, jeśli postanowimy świadomą częścią umysłu „Chcę znaleźć pracę”, to podświadomość zadba o to, żebyśmy przy kiosku pomyśleli o tym, żeby kupić gazetę z ogłoszeniami, przy najbliższej wolnej chwili przypomni nam, żeby do niej zajrzeć i podzwonić. Podobnie będzie, jeśli damy podświadomości takie zadania, jak „Chcę być szczupły” (czy może lepiej: „Jem tylko 3 małe, zdrowe posiłki dziennie”), „Łatwo się uczę”, „Jestem konsekwentną mamą”. Każde nasze wystarczająco silne lub wystarczająco często powtarzane pragnienie czy wyobrażenie o sobie będzie powoli i sukcesywnie realizowane przez naszą podświadomość. Podświadomość potrafi zmienić nasz charakter, wyleczyć nas, doprowadzić nas do dobrobytu a nawet spowolnić procesy starzenia się. Wszystko zależy od tego, jak sformułujemy jej polecenia i czy często będziemy je jej przypominali, czyli jak ją zaprogramujemy.
Nasza podświadomość przyjmuje tylko nasze polecenia. Jednak jeśli ktoś mi powie: „Jesteś złośliwa”, a ja zacznę na ten temat myśleć „Czy on ma rację? Czy jestem złośliwa? Nie, na pewno nie jestem złośliwa, to przecież absurd!”, to podświadomość wyłapie z tego ciągu myśli „Jestem złośliwa” i zrealizuje. Dzięki temu, że znam zasady działania podświadomości mogę się obronić przed przyjęciem takiej sugestii zignorowaniem tego komunikatu albo taką myślą: „Uważam inaczej – jestem dowcipna!”. Pamiętajmy, że nasze dzieci bardzo łatwo wierzą w to, co my do nich mówimy i nie potrafią się jeszcze bronić w taki sposób, jak to właśnie opisałam. Dlatego zawsze programujmy ich podświadomość takimi cechami, jakie chcemy u nich widzieć. Dotyczy to nie tylko cech charakteru, zadań, zasad ale również zdrowia. Lepiej dziecku powiedzieć „Jeśli założysz szalik, będziesz zdrowy” niż „Zobaczysz, że będziesz chory, jeśli nie założysz tego szalika!”.
To nieprawda, że istnieją wybrańcy losu, ludzie „w czepku urodzeni”, których życzenia zawsze się spełniają, a reszta nie ma szczęścia w życiu. Reszta po prostu niezbyt dobrze poznała cechy naszego wielkiego pomocnika. Słyszałeś na pewno twierdzenie, że optymiści mają szczęście? To nie jest tak, że oni mają szczęście – optymiści po prostu widzą rzeczywistość tak, jak chcieliby ją widzieć, a ich podświadomość posłusznie realizuje ich wizję. Nasze szczęście jest w naszych rękach.
Teraz zapewne już domyślasz się, co mają wspólnego Złota Rybka, Dżin i historia z otwartym sercem? Złota Rybka i Dżin to oczywiście personifikacja naszej podświadomości, która ma takie możliwości, że aż trudno nam w nie uwierzyć. Myślę, że kiedyś ktoś bardzo mądry odkrył te prawdy i próbował nam przekazać te informacje za pomocą bajek. Historia z otwartym sercem może mieć dwa wyjaśnienia w zależności od tego, czy interpretująca ją osoba jest wierząca, czy nie. Można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że jeśli Bóg istnieje, to ma znacznie ważniejsze sprawy na głowie niż osobiste angażowanie się w realizację każdego z naszych pragnień, a więc prawdopodobnie deleguje naszej podświadomości rzeczy, które ona sama potrafi zrealizować. Tak więc w obu interpretacjach mężczyzna, modląc się codziennie, dawał swojej podświadomości informację, czego chce i polecenie: „Otwórz moje serce” okazało się prawdopodobnie dla jego osobistej Złotej Rybki zbyt mało precyzyjne…
Uczę się korzystać z zalet naszych niewolników dla dobra moich bliskich. Tak więc teraz mówię do dzieci „Trzymaj ręce przy sobie” zamiast „Nie bij”, mówię „Nauczyłeś się tych słówek, masz dobrą pamięć!”, „Wyjąłeś naczynia, jesteś obowiązkowy!” i „Widzę że ćwiczysz, będziesz silny i zdrowy!”. A ich niewolnicy natychmiast przyjmują te polecenia i powolutku robią swoje.
Uczę się też wydawać polecenia mojemu Dżinowi. Tak, żeby były one dla niego były proste, pozytywne i nadawały mu jasny kierunek działań. Nie powiem, żeby było to łatwe, ale widzę, że jest bardzo skuteczne, co wciąż dodaje mi skrzydeł. Mnóstwo rzeczy już dzięki temu osiągnęłam. A napisałam ten artykuł, bo … lubię pisać dobre, użyteczne dla innych i ciekawe felietony. Oczywiście usłyszałeś, mój drogi Dżinie?
Wspieraj, nie wyręczaj. Część III. Dorosłość tuż za progiem
Autorka: Anka-Niko
Część III. Dorosłość tuż za progiem
„Spadaj!”, „Ale się czepiasz!”, „Odwal się, podoba mi się ten syf”, „Będę jak wrócę”, „Nie rób ze mnie muła”… Czy to nasz słodki bobasek sprzed kilkunastu lat? Aż tak bardzo się zmienił? Czy nasza kochana pociecha zmieniła się mroczną postać, której nie rozumiemy, z którą nie potrafimy się porozumieć?
Czy tak musi być? Czy faktycznie przeszkadzamy naszemu prawie dorosłemu dziecku? Czy już nas nie potrzebuje? Nigdy nie przytuli? Czy da sobie radę w życiu? Jaka przyszłość je czeka? Setki pytań kołacze nam w głowie. Dopada nas niepewność a także brak wiary w słuszność działań i umiejętności wychowawcze.
Oczywiście są młodzi ludzie, którzy świetnie się uczą, są kulturalni, odpowiedzialni. Co robić, aby i nasza pociecha do nich się zaliczała?
Bycie rodzicem nastolatka jest trudne. Rodzic wie, że jest jeszcze wiele rzeczy, których trzeba nauczyć, które trzeba pokazać, a z drugiej strony – potomek wyrywa się w świat, ma swoje zdanie, chce sam o wszystkim decydować, najważniejsze jest dla niego zdanie kolegów.
Ale bycie nastolatkiem też nie jest łatwe. Wbrew pozorom nastolatkom bardzo potrzebne są rozmowy, wsparcie, poczucie bezpieczeństwa, wyraźnie określone granice, zrozumienie. Jest w dziwnym etapie życia – już nie dziecko, a jeszcze nie dorosły.
Nauka
Teoretycznie młodzi ludzie powinni już zdawać sobie sprawę z ważności wykształcenia. Wielu z nich rozumie to i wybiera szkoły, które stawiają na naukę, gdzie promowana jest wiedza, są autorskie programy, specjalne fakultety, wymiany międzynarodowe. Nie mamy wpływu na to jakie dziecko „trafi” nam się w loterii życia. Nasza pociecha może odbiegać od tego „idealnego” obrazu. Może też zdarzyć się tak, że trafi do klasy „kujonów”, lub przeciwnie, luzaków, którzy nie dbają o naukę – to też ma wpływ na naukę naszego potomka. Niezależnie od zdolności, motywacji i predyspozycji dziecka, naszym zadaniem jest wspierać je, pomagać, uczyć podejmowania decyzji i trudnej sztuki wyborów. Ważne jest pozytywne wzmacnianie, zauważanie nawet drobnych postępów, pokazywanie możliwych skutków decyzji, ale i wspieranie, niezależnie od podjętej decyzji.
Na tym etapie rozwoju młody człowiek ma już przynajmniej jako tako sprecyzowane mocne i słabe strony, ujawniają się predyspozycje do dalszej kariery. Warto wtedy zweryfikować także masze wyobrażenie o oczekiwanych ocenach i sposobie uczenia się. Nie wymagajmy najwyższych ocen ze wszystkich przedmiotów. Pamiętajmy, że dwójka to już jest pozytywna ocena. Można zawrzeć umowę, w której określimy realne oczekiwania (np. 80-procentowa frekwencja, pozytywne oceny z wybranych przedmiotów a zaliczające z pozostałych…). Dajmy dziecku prawo wyboru tych wiodących przedmiotów.
Rozmawiajmy o przyszłości, proponujmy poznawanie różnych zawodów, pokazujmy jakie przedmioty są w tych wyborach ważne (np. medycyna – biologia, chemia; inżynieria – matematyka, fizyka; aktorstwo – języki, sprawność fizyczna… itd., itp.) Pamiętajmy jednak, że przyszły zawód dziecka, to jego życie. Nie narzucajmy naszych wizji czy naszych niezrealizowanych ambicji. Przy problemach z nauką warto zwrócić się do pedagoga szkolnego, ewentualnie przemyśleć pomoc korepetytora. Z całą pewnością nie wolno nam zaniżać samooceny dziecka przez poniżanie go, porównywanie z innymi, określanie słowami uznanymi za wulgarne (pamiętajmy, że nasze dziecko ma na imię Maciek, Milena, Kuba czy Aneta, a nie Grubasek, Głupek, Ciamajda, Fajtłapa, Dureń, Matoł czy Kretyn).
Powroty do domu
O godzinę powrotu młodych ludzi do domu od zawsze trwa swoista walka pokoleń – rodzic pragnie przyspieszenia powrotu („w domu dziecko bezpieczne”), młodzian zaś wręcz przeciwnie – ociąga się z powrotem (chce „uciec przed nadzorem”). Jak wypracować consensus? Jak uniknąć ucieczek i łamania zasad?
Przede wszystkim dawać przykład własnym postępowaniem: uprzedzać o późniejszych powrotach, mówić gdzie się będzie. To powinna być zasada obowiązująca wszystkich domowników. Miejmy na względzie, że dziecko (niezależnie od wieku) też się niepokoi, gdy nie wie co się z nami dzieje.
Ustalając zasady trzeba brać pod uwagę różne czynniki i różne sytuacje. Dobrym sposobem jest zawrzeć z dzieckiem umowę, aby nie trzeba było ciągle targować się (pamiętajmy, że przy tworzeniu zasad należy wysłuchać obu stron i dojść do consensusu). Na przykład: w piątki i soboty wracasz o 22:00; w tygodniu (pod warunkiem odrobionych lekcjach) i w niedzielę – najpóźniej o 21:00. Spóźnienia oraz targowanie się mogą w konsekwencji wpływać na skrócenie czasu poza domem. Z różnych względów (bezpieczeństwa, „praktycznych”, a także wychowawczych) rodzic powinien wiedzieć gdzie i z kim jest jego małoletni potomek.
Warto co pewien czas pozwalać nocować poza domem – oczywiście w znanym miejscu, po umówieniu z rodzicami, u których będzie nocować młody człowiek.
Pamiętajmy, aby zauważać wszystkie punktualne powroty.
Prace domowo-użyteczne
Jakie prace wykonuje w domu Twoje nastoletnie dziecko? Co należy do jego codziennych obowiązków, a co robi od czasu do czasu? Targuje się o wszystko? Uważa, że to nie ono powinien robić? Czy przeciwnie – samo wyszukuje prac domowych? Wiele zależy od osobowości dziecka i naszego z nim postępowania. Zakres obowiązków domowych powinien rosnąć wraz z dzieckiem i jego możliwościami. Nastolatek poradzi sobie z posprzątaniem pokoju, włączeniem pralki i rozwieszeniem prania, umyciem podłóg i okien, zrobi także zakupy wg podanej listy, a nawet sam przygotuje obiad. Młodemu człowiekowi warto spokojnie wytłumaczyć, że dom, to nasza wspólna własność i każdy ma prawa i obowiązki.
Do zakresu obowiązków warto też włączyć działania dla szerszego grona (babci, sąsiadki…), bo ćwiczy to empatię czy nie tylko konsumpcyjnego podejścia do życia.
Kieszonkowe – pierwszy budżet
Nasz młody człowiek ma swoje wydatki. To naturalne. Chce mieć gotówkę na drobne codzienne zakupy (napój, coś do zjedzenia, gazeta, kosmetyki…), nie chce tłumaczyć się rodzicom z każdej wydanej złotówki. Chce też mieć coraz więcej atrakcyjnych przedmiotów.
Kieszonkowe to pierwsza lekcja ekonomii. Najlepiej by było połączyć sztukę wydawania (do której większość dzieci ma niesamowitą wręcz smykałkę) ze sztuką „zarabiania” i oszczędzania. Rodzic może np. uzależnić wysokość kieszonkowego od efektów w nauce albo od wykonania obowiązków domowych. Łatwiej jest (szczególnie u nadpobudliwców) rozliczać się w cyklu tygodniowym. Warto uczyć planowania wydatków, zbierania funduszy na droższą przyjemność.
Młody człowiek nie może oczekiwać spełniania każdej zachcianki. Lekcja planowania domowego budżetu daje mu naukę na przyszłe samodzielne prowadzenie swojego domu. Uświadomienie dziecku jakie są konieczne wydatki (czynsz, światło, gaz, jedzenie, ubranie…) i jak można na nie wpływać (oszczędzanie wody podczas mycia, gaszenie zbędnych świateł, wyłączanie nieużywanych sprzętów, podnoszenie nóg podczas chodzenia, dbanie o przedmioty…), uczą gospodarowania posiadanymi środkami.
Czasami dziecko chce wydać dużą kwotę na coś, co wydaje nam się bezsensowne. Pozwolić mu „zmarnować” oszczędności? Wbrew pozorom warto – dziecko nauczy się, że wydatki lepiej jest przemyśleć, zaplanować, czasami dłużej zbierać, by kupić coś lepszego. Jest duża szansa, ze przed kolejnym zakupem przemyśli i przekalkuluje.
Trudne sytuacje
Młodzi ludzie miewają szalone pomysły. Eksperymentują, badają granice prawa, testują spostrzegawczość dorosłych. Może się zdarzyć i tak, że popadną w konflikt z prawem, trzeba będzie małoletniego odebrać z komisariatu, być z nim w sądzie, rozmawiać i spotykać się z kuratorem, czy nawet powierzyć na pewien czas jego wychowanie specjalistycznemu ośrodkowi. Mimo zupełnie zrozumiałej złości na dziecko, trzeba być przy nim, spokojnie rozmawiać (ale bez nic nie wnoszącego ględzenia), tłumaczyć, wspierać, zapewniać o miłości, a także poznać prawa dziecka w różnych sytuacjach (np. zasady przesłuchiwania małoletnich). Warto także – w wyjątkowo trudnych sytuacjach – zwrócić się do organizacji, które mogą wspomóc i nas i dziecko. Dla jego dobra trzeba konsekwentnie stosować konsekwencje czynów. Czasami jest to bardzo trudne – rodzic zwykle chce dobra swojego dziecka, chce je chronić. Warto jednak przemyśleć, co jest lepsze z perspektywy przyszłego dorosłego życia naszego potomka. Nasze konsekwentne działanie jest uczeniem odpowiedzialności za popełniane czyny i konieczności stosowania się do przepisów „ogólnoludzkich”.
Rozmawiajmy z nim o trudnych sytuacjach, ale właśnie „rozmawiajmy z nim”, a nie „mówmy do niego”. Taka rozmowa powinna z jednej strony uzmysłowić popełnione błędy, a z drugiej – dać mu pewność, że rodzic zawsze, nawet w trudnych sytuacjach, stanie za nim, da mu wsparcie, zrozumie, wesprze. „Uzmysłowienie” będzie pełniejsze i trwalsze, gdy młody człowiek sam dojdzie do tego co zrobił źle, a nie podamy mu te błędy „na tacy”. Naszą rolą jest wspierać je w każdej sytuacji, ale nie wyręczać, gdy tylko pojawi się problem. Zamiast wyręczać – stańmy się „suflerem”, który podpowiada możliwe rozwiązania w sytuacji, gdy młody człowiek traci grunt pod nogami i nie widzi możliwości wyjścia z impasu.
Rozmowy z nastolatkiem bywają trudne do prowadzenia, ale warto z nim rozmawiać w każdej możliwej sytuacji – żeby go lepiej poznać, znać jego marzenia, problemy, żeby on poznał nas, żeby rozumiał przynajmniej część naszych (dorosłych) problemów. Takie poważne rozmowy przygotowują go do samodzielnego życia.
„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”, powiedział kanclerz Jan Zamoyski (cytat z aktu fundacyjnego Akademii Zamojskiej). Nie bójmy się wymagać od dziecka, ustalać zasady i konsekwencje. Kochajmy mądrze, dajmy poczcie bezpieczeństwa. Nauczmy się traktować nasze dorastające dziecko jako odrębną jednostkę, która ma swoje marzenia, swoje plany, swoją wizję siebie jako dorosłego. Zauważmy, że ma swoje indywidualne zdolności, preferencje, predyspozycje – często odmienne od naszych. Nie jest nami, jest sobą. Wychowujmy z przeświadczeniem, że przez nauczenie samodzielności, wspieranie a nie wyręczanie, dajemy naszym pociechom wolność i niezależność, dajemy im życie i kompetencje społeczne. Pozwólmy iść ich a nie naszą drogą. Korczak zwykł mawiać: „nie ma dzieci, są ludzie” – to warto przemyśleć…
I tak zakończę swój trzyczęściowy artykuł. Zdaję sobie sprawę, że nie wyczerpałam tematu. Mam nadzieję, że zasygnalizowałam sytuacje, na które trzeba zwracać uwagę. Reszta zależy od Waszej wyobraźni, doświadczenia i umiejętności, które możecie rozwijać np. na kursach, warsztatach dla rodziców, grupach wsparcia (ze swej strony szczerze polecam wirtualną grupę wsparcia forum.adhd.org.pl). Starajmy się jak najlepiej poznać nasze dziecko, jak najwięcej z nim rozmawiajmy i traktujmy je poważnie, jak drugiego człowieka, a nie naszą „własność” czy „podwładnego”. Obu stronom będzie łatwiej, a młody człowiek nabierze wiary we własne możliwości i poradzi sobie w dorosłym życiu.
Na zakończenie artykułu proponuję „pigułkę”. warto zapamiętać schemat postępowania:
Wyręczamy→pokazujemy→uczymy→wspieramy→dziecko umie i wykonuje samodzielnie→młodzież myśląca→odpowiedzialny dorosły.
Zaakceptuj indywidualizm
Autorka: Anka-Niko
Myślisz o przyszłości swojego dziecka – co widzisz? Jak ją sobie wyobrażasz? Czy masz dla niego wymarzony zawód? Czy masz wymarzonego dla niego partnera, zaplanowany dom, dzieci, samochód? Ale… Czy masz pewność, że to jest faktycznie dla niego dobre? Czy to da mu szczęście?
A jak teraz widzisz swoje dziecko? Podoba Ci się jego styl? Akceptujesz jego zainteresowania, sposób jedzenia, chodzenia? Akceptujesz ubiór, makijaż? Chcesz coś w nim zmienić? Czy te zmiany są naprawdę potrzebne?
Czy Twoje dziecko spełnia Twoje oczekiwania? Poddaje się Twoim sugestiom, czy walczy z nimi? Myślisz, że jest coś złego w tym, że jest indywidualistą? Gdyby tak popatrzeć szerzej, to każdy jest indywidualistą. Nie ma dwóch identycznych osób. Każdy ma swój wygląd, swój zestaw uzdolnień, swój charakter, swoje preferencje, swój sposób myślenia, jedzenia, chodzenia, pisania, mówienia… Nie da się „ustawić ramki” do której wszyscy by pasowali. I to jest cudowne. Nie wyobrażam sobie życia w świecie „taśmowych klonów/robotów”. A Ty?
Co się stanie, jeśli dziecko nie spełni Twoich oczekiwań? Może – wzorem niektórych innych rodziców – zafundujesz mu operacje plastyczne? Co się stanie, jeśli wybierze inną niż mu wymyśliłaś, swoją drogę życia? Może zechce być malarzem, piekarzem czy rybakiem a nie inżynierem, prawnikiem czy lekarzem? Może nauka będzie przychodzić mu z trudem i zakończy edukacyjną drogę na gimnazjum? Co wtedy? Czy zaakceptujesz to „inne”? Będziesz wspierać w jego decyzjach, czy będziesz forsować wymyśloną przez siebie „jego” drogę?
Znam człowieka, któremu w młodości rodzice kazali iść „na inżyniera”, a on marzył o ASP. Po wielu namowach, wręcz przymusach, poszedł. Nawet skończył studia, ma „papiery inżyniera”. I co? I człowiek ten od lat nie pracuje, a jeśli nawet zacznie jakąś pracę, to szybko ją traci. Nie potrafi poradzić sobie na rynku pracy. Może gdyby rodzice poszli za jego możliwościami, wsparli go w jego umiejętnościach, to dziś byłby znanym grafikiem? Trudno powiedzieć, ale z pewnością stracił wiarę we własne możliwości i zdolności, z pewnością nie robi tego co lubi. A że dodatkowo jest nadpobudliwcem, to nie może poradzić sobie w rutynowych,”nudnych” zajęciach. Szkoda, widziałam jego rysunki – ciekawe, różnorodne, intrygujące…
Każdy człowiek rozwija się swoim tempem, ma swoje możliwości i predyspozycje, swoje marzenia. Może dochodzić do rozwiązania inną drogą niż powszechnie przyjęto. Inaczej widzi świat, inaczej go opisuje, maluje. To, co jednym sprawia olbrzymią trudność, dla innych będzie łatwizną. Jeden wsiądzie na rower i pojedzie, a inny nigdy w życiu się tego nie nauczy. Jeden pięknie śpiewa arie operowe, inny z niebywałą precyzją buduje miniaturowe modele, a jeszcze inny tworzy abstrakcyjne kreacje. Każdy jest potrzebny społeczeństwu – i inżynier, i śmieciarz, i informatyk, i handlowiec, i krawcowa, i dyktator mody… Można wyliczać w nieskończoność. Nie ma zawodów gorszych. Są tylko ludzie, którzy wykonują je dobrze albo źle. Każda profesja może przynieść zadowolenie i radość, ale stanie się tak tylko wtedy, kiedy jest wybrana świadomie i zgodnie z predyspozycjami.
Tak mi się przypomina wiersz Juliana Tuwima, który był w szkolnym Elementarzu:
Murarz domy buduje,
Krawiec szyje ubrania,
Ale gdzieżby co uszył,
Gdyby nie miał mieszkania?
A i murarz by przecie
Na robotę nie ruszył,
Gdyby krawiec mu spodni
I fartucha nie uszył.
Piekarz musi mieć buty,
Więc do szewca iść trzeba,
No, a gdyby nie piekarz,
Toby szewc nie miał chleba.
Tak dla wspólnej korzyści
I dla dobra wspólnego
Wszyscy muszą pracować,
Mój maleńki kolego.
Nie ma co porównywać naszego dziecka z innymi – nawet z bliższą czy dalszą rodziną, nawet z innymi dziećmi w klasie. Porównywanie i „wyścig szczurów” nie przynoszą korzyści. Trudno porównywać genialnego wynalazcę z fenomenalnym sportowcem. Jak porównać wybitnego pisarza z geniuszem ekonomicznym czy precyzyjnym chirurgiem? Jaką miarkę przyłożyć? Jakie kryteria przyjąć? Nie wiesz kim Twoje dziecko będzie w przyszości, zainteresowania i predyspozycje mogą się zmieniać, rozwijać. Dziecko, które wypadnie gorzej w takich tendencyjnych porównaniach, będzie początkowo walczyło, będzie się starało dorównać naszemu „ideałowi”. Ale gdy jego predyspozycje i możliwości są inne – zniechęci się, obniży się jego samoocena i nie będzie mu się chciało chcieć, bo „po co się starać jak i tak się nie uda być lepszym od Marka”, „po co się starać, jak i tak będzie źle”, „Zosia zawsze mnie przegoni”. Tu potrzebna jest motywacja, ale nie przez porównywanie z innymi. Motywacja twórcza, podążająca za możliwościami dziecka. Czasami trzeba coś odpuścić, bo stres wynikający z jakiejś niemożności może wręcz paraliżować, a naciskanie na przełamanie tego lęku zamiast zmniejszać – powiększa go.
Ważne jest, żeby dziecko się rozwijało, żeby chciało zmieniać swoje zachowania na lepsze i pracowało nad swoimi słabościami. Pomagajmy dzieciom poznać ich talenty, możliwości i predyspozycje, niech je rozwijają, wzmacniają, doskonalą. Każdy, kto będzie często dowartościowywany za własne dokonania, za pokonywanie własnych trudności – będzie szczęśliwszy i chętniej będzie dalej nad sobą pracować. Jeśli będziemy zauważać pomysły na rozwiązanie dziecięcego czy młodzieńczego problemu, nie ważne czy dotyczące doboru stroju, rozwiązania konfliktu z kolegą, ciekawego makijażu, wielkiej konstrukcji z klocków czy innej szalenie ważnej rzeczy, a na dokładkę nie będziemy krytykować, tylko ewentualnie delikatnie podsuwać rozwiązania, to nasze dziecko będzie się rozwijać i nabierze pewności we własne zdolności.
Każde dziecko jest inne. Inaczej się zachowuje, inaczej reaguje na obcych, na stres, inaczej podchodzi do obowiązków. Są dzieci odważne, które nie boją się niczego i nikogo, albo czują respekt tylko wobec nielicznych osób. Są dzieci, które są wycofane, chowają się przed wszystkim, unikają nawet wzroku obcych. Są dzieci obowiązkowe i dzieci roztrzepane. Są dzieci bardzo sprawne ruchowo i intelektualnie, są też dzieci obarczone wieloma chorobami i ułomnościami zarówno fizycznymi jak i psychicznymi. Ale wszystkie powinny być kochane i wszystkie powinny być traktowane poważnie. Każde trzeba przygotować do samodzielnego, szczęśliwego i uczciwego życia w społeczeństwie.
Pokazujmy dzieciom możliwości. Wsłuchujmy się w to, co dzieci do nas mówią. Pomóżmy im ustalić co jest potrzebne do osiągnięcia sukcesu. Nauczmy je decydować o ich drodze życia – o konsekwencjach wyboru, o wykorzystywaniu predyspozycji, o planowaniu i realizacji zadań, o czasami trudnej drodze dochodzeniu do celu.
Indywidualizm, który przejawia się w stylu ubierania, fryzury, makijażu czasami trudno nam zaakceptować. Drażni nas wybrany przez dziecko zestaw kolorów czy wzorów, drażni nas jego fryzura i noszone ozdoby. Uważamy, że wiemy lepiej jak powinno się ubierać, czego powinno słuchać, w co grać, z kim się przyjaźnić. Czy aby na pewno? Próbując różnych stylów, „wariując”, dzieciaki uczą się, tworzą, są kreatywni, rozwijają się. Warto dać im szansę „się wyszumieć artystycznie” – w dorosłym życiu mogą nie mieć możliwości na takie „poszalenie”. A z drugiej strony – może właśnie odkrywają swoją drogę jako kreator mody czy muzyk? Mozart też szokował mu współczesnych!
Najważniejsze – zaakceptować dziecko takim jakie ono jest. Z jego predyspozycjami, z jego fizjonomią, z jego zaletami i defektami. Wspierajmy je w ich wyborach. Indywidualizm jest ważny i potrzebny – bez niego nie byłoby postępu, zarówno w sferze psychicznej, artystycznej jak i fizycznej, ekonomicznej, czy technologicznej.
Chcesz wychować dobrego, wartościowego, szczęśliwego człowieka? Zaakceptuj jego indywidualizm.
Szkolne kamyki czyli: Pierwszy rok w szkole – nowe życie
Autorka: Anka-Niko
Pierwszy września – magiczna data dla tysięcy pierwszoklasistów. Tę chwilę bardzo przeżywają rodzice – dorośli, a co dzieje się z dziećmi? Ileż marzeń, pragnień, ileż ciekawości, strachu, wątpliwości! W młodych główkach powstaje zamęt. Ciekawość nowego miesza się z lękiem i niepewnością. Nie wiadomo co silniejsze: strach czy ciekawość. Dzieci chcą być dorosłe, “duże”, a jednocześnie boją się, że skończy się zabawa, zacznie tajemnicza “nauka”. Rodzice także chcą i nie chcą tej dorosłości swych pociech.
Z jednej strony wiedzą jak ważna jest wiedza i jak dużo ich pociechy muszą się nauczyć, aby bez większych problemów funkcjonować w dzisiejszym świecie, z drugiej – szkoda im mijającego bezpowrotnie czasu beztroskiego dzieciństwa, naiwności dziecięcej i “przytulaków”. Przecież poważnego ucznia nie wypada przytulać i całować przy kolegach! Nie wypada mówić pieszczotliwie “Misiu”, czy “Maleństwo”. Ten mały człowieczek zaczyna wyrastać na poważnego ucznia, jeszcze chwila i… stanie się wyszczekanym nastolatkiem…
Każde dziecko jest inne. Inaczej się zachowuje, inaczej reaguje na obcych, na stres, inaczej podchodzi do obowiązków. Są dzieci odważne, które nie boją się niczego i nikogo, albo tylko nielicznych osób. Są dzieci, które są wycofane, chowają się przed wszystkim, unikają nawet wzroku obcych. Są dzieci obowiązkowe i dzieci roztrzepane. Są dzieci bardzo sprawne ruchowo i intelektualnie, są też dzieci obarczone wieloma chorobami i ułomnościami zarówno fizycznymi jak i psychicznymi. Ale wszystkie muszą być kochane i wszystkie muszą być traktowane poważnie. Każde z dzieci podlega obowiązkowi szkolnemu. Każde trzeba przygotować do samodzielnego życia w społeczeństwie.
****
Wreszcie to, co długo zapowiadane – “zobaczysz w szkole”, “dowiesz się w szkole” – staje się. Wreszcie będę “duży”. Skończą się żarty z “malucha”. Wreszcie będę mógł zrozumieć o czym mówią starsi koledzy. Będę wiedzieć co to jest klasówka, lekcja, odrabianie lekcji, świetlica, tarcza, po co jest dzwonek, klasa, do czego służą ekierki i cyrkle, co to jest tabliczka mnożenia. Trudno doczekać do rana, każda minuta ciągnie się godzinami. “Mamo, czy już idziemy?” “Czy mam wziąć tornister?” “Co dzisiaj będzie?”, “Chodź, bo już późno”, “Bo zaczną bez nas!!”, “Czy długo tam będziemy?”, “Czy dzisiaj będą lekcje?”. Tornistry przygotowane, wszystko świeżutkie, nowe. Nie można włożyć dresów, trzeba mieć “strój galowy”. Mama na zakupach pozwoliła wybierać ołówki, kredki, farby, gumkę, teczkę, pudełko na kanapki. Z przygotowanej długiej listy skompletowaliśmy pełne wyposażenie ucznia. “Mamo, nie mów do mnie ‘Misiu’, mów do mnie ‘uczniu’!!!”
Przedszkole a szkoła
W przedszkolu był najstarszy, wszystko i wszystkich znał. Na płaczące, niezdarne maluchy patrzył z wyższością. A teraz – nowi koledzy, koleżanki, nowe panie wychowawczynie, nowe panie w świetlicy, w szatni, panie woźne, panie w stołówce, wszędzie pełno dzieci, nowe pomieszczenia. Szatnia z boksami, gdzie nie ma pomocnej dłoni, trzeba wszystko samemu, klasy, w których królują ławki, wielkie korytarze, sala gimnastyczna, ostry dźwięk dzwonka, ciężki tornister, który codziennie trzeba przepakować, książki, zeszyty, nowe obowiązki. Nie ma czasu na zabawę. Nieliczne zabawki siedzą smutnie po kątach, czasami któraś nieśmiało wyjrzy z tornistra. Nie można bezkarnie pobiegać, starsi koledzy chcą sprawdzić, co też to za “maluchy” przyszły i często w nieciekawy sposób testują nowoprzybyłych.
Nagle z najstarszego stał się “maluchem”… Z tego, który już wszystko wie – tym, który wie najmniej. Czym zaimponować? Jaką wiedzą, jaką umiejętnością się wykazać? I ten wszechobecny hałas, ruch. Wszystko jest większe. Trzeba ciągle uważać, trzeba o sobie decydować, pamiętać tyle rzeczy!!
Dorośli często nie zdają sobie sprawy, że dla dziecka taka zmiana życia to olbrzymi stres. Ze swego dzieciństwa pamiętają jakieś urywki, strzępy, raczej wrażenia iż fakty… Czy jest możliwe bezbolesne przejście ze świata zabawy do świata nauki? Podobno zerówka miała spełniać taką rolę. Miała być pomostem między przedszkolem a szkołą. Czy rzeczywiście spełnia tę funkcję? Czy przygotowuje dzieci nie tylko intelektualnie, ale i emocjonalnie?
Dziecko sześcio- siedmioletnie jeszcze słabo radzi sobie ze swymi emocjami. Zaczyna wreszcie rozdzielać “ja – świat”, zaczyna rozumieć, że inni też coś czują, powoli uczy się wyobrażać sobie co czują inni, że każdy ma swoje, odrębne życie.
Są różne dzieci. Jedne przyjmują słowa pani jak świętość, inne sprawdzą każde jej słowo kilka razy, jedne siedzą prawie nieruchomo przez całą lekcję, inne muszą choćby pomachać nogami czy postukać ołówkiem, a jeszcze inne – będą wstawać, chodzić po klasie, śpiewać, pogwizdywać…Trudną jest rola nauczycielki. Ale – czy rola ucznia jest łatwą? Nauczyciel ma za sobą wiele lat nauki, wielki bagaż doświadczeń. Nauczył się radzić sobie ze stresem własnym i innych. Poznał mechanizmy przeżyć, procesy myślowe, nauczył się nauczać… Uczeń – ma zaledwie kilka lat życia i maleńki węzełek doświadczeń. Często po raz pierwszy w życiu zostaje na tak długo bez mamy, czy kogoś bliskiego, często po raz pierwszy sam ma decydować, odpowiadać za swoje zachowanie. Nie ma obrońcy – musi sobie radzić sam. Zostaje wpuszczony w tryby wielkiej machiny, gdzie trzeba wyrobić sobie odpowiednią pozycję (albo przynajmniej spróbować tego dokonać). Musi nauczyć się żyć w nowej społeczności, a przy tym – musi posiąść wiedzę wymaganą przez program nauczania.
Nie idę spać!
Autorka: Dosia
„Nie idę jeszcze spać!” „Nie ma mowy, dzisiaj nie wstaję!”
Nie wiem, jak jest u Was, ale u mnie to jest mój coroczny koszmar jesienno-zimowy. O tych porach roku wciąż walczyłam z dziećmi – o to, aby wstały do szkoły na czas. Podstawą jest oczywiście wyregulowanie snu.
Dzieci tego nauczyłam szybko. Bułka z masłem, naprawdę. Poznałam zasady, pilnowałam rygorystycznie i gotowe. Raz w roku (po wakacjach) musiałam tę procedurę przechodzić na nowo, ale jakoś dałam radę.
Ze mną idzie mi znacznie gorzej, mówiąc szczerze wciąż walczę… Uwielbiam nocne siedzenie przy kompie, nienawidzę zepsutych przez to poranków. Ale i tak brnę dalej. Tak, jak dzisiaj, pisząc ten tekst o trzeciej nad ranem!
Ale podzielę się z Wami tym, co na ten temat wiem, bo poznałam i stosuję (wciąż od nowa) bardzo skuteczne i proste sposoby na sukces. Zacznę od podstawowych zasad dotyczących snu:
CZAS TRWANIA SNU:
Sen jest na przemian płytki i głęboki, składa się z cykli. Jeden cykl trwa zwykle około 90 minut, zaczyna się i kończy snem lekkim, a w samym jego środku jest faza snu głębokiego. Obudzić powinieneś się w czasie snu płytkiego, wtedy łatwiej wstaniesz i będziesz się czuł wypoczęty. Niestety, dokładne wyliczenia często zawodzą, gdyż każdy człowiek może mieć nieco inną długość cyklu. Dlatego musisz poznać swój sen.
W tym celu możesz zastosować specjalne urządzenie z wbudowanym akcelerometrem, rozpoznające i rejestrujące sen, które w okolicach godziny pobudki znajduje taki moment, żeby włączyć budzik. Ja stosuję telefon z odpowiednim programem, ale pojawiły się też już specjalne opaski na rękę lub na oczy z takimi funkcjami. Urządzenia te rejestrują sen każdej nocy, dzięki czemu już po tygodniu będziesz miał dokładne informacje na temat długości trwania Twoich cykli i optymalnej długości snu. Teraz pokażę Wam moje marzenie, miałam okazję kiedyś to cudo wypróbować:
Ale spokojnie, bez takiego urządzenia też sobie poradzisz. :OK: Zapisuj przez jakiś czas godziny swojego zaśnięcia i pobudki wraz z oceną, czy byłeś wyspany, czy nie. Czy wyrwałeś się ze snu głębokiego, czy nie. Po pewnym czasie nauczysz się, jak długo powinieneś spać, żebyś obudził się w odpowiednim momencie cyklu.
O CZYM POWINIENEŚ PAMIĘTAĆ RANO:
– Zawsze wstawaj o tej samej porze.
Również w święta, soboty i niedziele. Nawet, jeśli wieczorem pójdziesz późno spać, nawet jeśli w ciągu dnia będziesz się potem słaniał na nogach – wyznaczona pora wstawania ma być bezwzględnie i absolutnie przestrzegana.
– Na ok 15-30 minut przed wyznaczoną godziną wstania oświetl sypialnię niebieskim światłem.
Latem wystarczy odsłonić okno przed pójściem spać lecz zimą zwykle trzeba wstać, gdy jeszcze na dworze jest ciemno. Możesz wtedy zastosować sztuczne światło – zwykłą lampkę o odpowiednio dostosowanej jasności. Jej włączanie o odpowiedniej godzinie może zapewnić włącznik czasowy prądu (taki programowalny na godziny). Wraz z lampką możesz też włączać energiczną ale bardzo cichą muzyczkę – ona Cię przygotuje do wybudzenia. Kolor budzącej lampki jest ważny, ma być to światło białe, dzienne lub niebieskawe, tak jak w czasie świtu.
– Budzik powinien być tak głośny, żeby Cię od razu obudził.
Naucz się po usłyszeniu budzika wstawać natychmiast. Żadnego „przymykania oka” jeszcze na chwilę, bo inaczej możesz na nowo zasnąć.
– Rytuał poranny
Codziennie rano wykonuj te same czynności w tej samej kolejności, koniecznie przy najlepszym możliwym oświetleniu.
O CZYM POWINIENEŚ PAMIĘTAĆ WIECZOREM:
– Kolacja lekkostrawna.
Dobre są sałatki warzywne lub owocowe, kanapki z pastami warzywnymi. Unikaj wieczorem słodyczy, serów, orzechów, mięsa, jaj.
– Posiłek nie później, niż 2 godziny przed snem.
To trudna zasada, bo wielu ludzi akurat przed snem głodnieje. Ja zawsze! Możesz spokojnie wtedy wypić wodę, sok warzywny lub owocowy. Nadaje się też świeży owoc lub bardzo lekka zupka warzywna bez śmietany i tłuszczu.
– Na 3 godziny przed snem unikaj rozgrzania organizmu.
Nie ćwicz, nie bierz bardzo gorącej kąpieli.
– Na pół godziny przed snem wywietrz, zaciemnij i nieco wycisz mieszkanie.
Oczywiście w miarę możliwości. Ma się po prostu zrobić chłodniej i nieco ciemniej.
– Rytuał wieczorny
Rozpocznij go tak, aby pora spania wypadła mniej więcej o zaplanowanej porze. Rytuał przygotuje organizm do snu, pod jego koniec staniemy się senni.
– Staraj się kłaść spać codziennie o tej samej porze.
Nie jest to reguła „absolutna”. Jeśli Ci się to nie uda, to trudno – bylebyś rano wstał o tej samej porze, co zawsze. Jeśli chcesz wydłużyć codzienny sen lub skrócić go – rób to zawsze przez zmianę godziny kładzenia się spać, a nie wstawania!
– Przed zaśnięciem możesz sobie pozwolić na chwilę czytania przy ciepłym świetle padającym z tyłu.
Filmy czy gry, jasny ekran komputera – utrudnią Ci zaśnięcie. Wieczorne światło powinno mieć ciepłe barwy, czerwone lub żółte, jak zachód słońca.
A teraz przystępujemy do pracy z dzieckiem. :OK:
Spróbuj wszystkie poniższe elementy, które się da, wykonać z udziałem dziecka, nawet jeśli jest jeszcze bardzo małe. Dzięki temu dziecko uczy się, jak sobie radzić z problemami również w życiu dorosłym, widzi, jak bardzo jest dla Ciebie ważne i czuje się współtwórcą tych zmian – łatwiej się do nich dostosuje.
Najpierw wyjaśnij dziecku, co robisz. Powiedz mu:
– Poszukamy razem takiego sposobu, żebyś rano zawsze się budził wypoczęty i wyspany!
Powiedz to z entuzjazmem, niech Twoje dziecko się ucieszy, że znajdziecie taki sposób i zapali do tych zmian.
A następnie przejdź siedem prostych kroków do sukcesu:
1. Sprawdź, ile Twoje dziecko potrzebuje snu.
Przeznacz na to najbliższy weekend. W piątek zapisz, o której godzinie się położyło a w sobotę o której wstało. W sobotę powtórz zapiski. Jeśli wyjdzie Ci średnia powyżej 10 godzin, może to oznaczać, że dziecko ma tak rozregulowany sen, że śpiąc po 10 godzin i tak nie będzie się wysypiał. W takiej sytuacji ustal 8 do 9 godzin. Potem, gdy poznasz sen dziecka lepiej, będziesz mógł jeszcze ten czas dostosować zmianą pory kładzenia się spać.
2. Przygotuj porządny plan wieczoru.
Wypisz dokładnie, jakie czynności Twoje dziecko wykonuje przed snem i mniej więcej ile czasu (max) każda z tych czynności mu zabiera. Podsumuj, ile czasu zajmują mu takie przygotowania.
3. Przygotuj realny plan poranka.
Wypisz, co Twoje dziecko musi zrobić przed wyjściem do szkoły i mniej więcej ile czasu mu to zajmuje. Podsumuj, ile czasu trwają poranne czynności.
4. Ułóż wieczorne i poranne czynności w określonej kolejności.
Kolejność tę odtąd zawsze stosuj, dzięki czemu po pewnym czasie staną się rytuałem, wywołującym u Twojego dziecka odpowiednio senność lub wybudzenie.
5. Określ dokładne godziny związane ze snem.
Ustal godzinę kolacji, rozpoczęcia przygotowań do snu, kładzenia się spać i wstawania.
Godzinę wstawania wyznacz na podstawie godziny, o której dziecko musi najwcześniej w tygodniu wstać. Godziny kolacji, rozpoczęcia przygotowań i kładzenia się spać dostosuj do godziny wstawania i wyliczeń z dwóch poprzednich punktów.
6. Wypisz te godziny wyraźnie na kartce i na zegarze.
Na kartce wypisz je wraz z rysunkami zegara tarczowego pokazującego ten czas, a na prawdziwym zegarze możesz nakleić rysunki wybranych czynności przy odpowiednich godzinach lub pod zegarem przykleić arkusz bloku technicznego i na nim wraz z dzieckiem narysować te czynności ze strzałkami do odpowiednich godzin. Nawet jeśli Twoje dziecko nie umie jeszcze liczyć – potrafi zrozumieć zasadę, że mała wskazówka zegara tarczowego pokazuje porę dnia.
7. Odtąd stosuj się ściśle do wyznaczonych godzin i przyjętej kolejności czynności.
Wieczorem pamiętaj o zaciemnieniu dziecku pokoju (jeśli lampka – to jak najsłabsza, o ciepłych kolorach i świecąca nisko, na podłogę) i ewentualnie poczytaniu czegoś spokojnego w ramach nagrody za sprawne przygotowania do snu, a rankiem – o doświetleniu sypialni dziecka na ok. pół godziny przed wstaniem i puszczeniu mu muzyki, tak aby był już w stanie pół-snu, gdy przyjdziemy go budzić. Szczególnie na początku, do czasu przyzwyczajenia się dziecka, nie rób żadnych odstępstw. A przede wszystkim pamiętaj, że o sukcesie decyduje zawsze ta sama godzina pobudki! Niestety również w weekendy… 🙄
Spokojnie – to tylko godzina wstawania musi być stała. W weekendy nie musisz pozostałych zasad trzymać się aż tak ściśle. W razie czego pozwolisz dziecku w ciągu dnia odrobinę dospać, ale nie później, niż o 16 i nie dłużej, niż pół godziny.
W tym momencie mój mąż optował za dodaniem do powyższych porad zaprawy porannej, basenu, przebieżki z psem… Dodaję, bo to może być skuteczne. Ale żeby potem nie było, że ja polecałam!
Wyregulowanie snu dziecka niestety nie uda Ci się w kilka dni, musisz nastawić się na tydzień – dwa ciężkiej pracy. Jeśli Twoje dziecko okazałoby się się wyjątkowo odporne, trzeba poradzić się lekarza. Ale warto o to zadbać. Z każdym dniem będzie Ci łatwiej i dziecku również!
Na koniec jeszcze jedna ważna uwaga.
Wszystkie opisane zasady stosują się również do dorosłych. Niewyspany dorosły nie będzie dobrym pracownikiem a już tym bardziej cierpliwym rodzicem. Zatem… jeśli rano trudno jest Ci wstać, przemyśl te zasady również pod swoim kątem. Ja zaczynam od jutra. Znowu… Trzymajcie kciuki za moją silną wolę, bo jakoś dużo łatwiej jest mi być konsekwentną w stosunku do dziecka niż do siebie.
Dziecko największy skarb
Autorka: Irena Heydebreck
Bardzo dawno temu usłyszałam mądre sława: „ Dzieci są nam pożyczone, a nie dane”. Na początku, przyznam szczerze, nie rozumiałam znaczenia tych słów… No jak to? Przecież to nasz skarb wyśniony i upragniony, będzie z nami na zawsze, przecież nawet, jak dorośnie, to…
Kim będzie? Jakim będzie człowiekiem i czy my pozwolimy uczyć się na własnych błędach i upadkach? Ale jak to? Nie podnieść naszego kochanego skarbu? Nabroił – jak nie usprawiedliwiać? To nasze dziecko, jakim prawem ma stać mu się krzywda! A my co, mamy bezczynnie na to patrzeć? No, normalnie wredni i patologiczni rodzice!
Nie chcę tu się wymądrzać, absolutnie nie mam patentu na dobre i mądre wychowanie i chyba takiego nawet nie ma nikt. Mam natomiast bardzo jaskrawe przykłady, jak nie robić, by samemu sobie krzywdy nie zrobić. Tak, wychowując dziecko, możemy również siebie skrzywdzić.
Matka trójki dzieci, przy okazji wspierająca całą gromadę innych. W tamtym domu każdy mógł liczyć na ciepły posiłek i pogłaskanie po głowie. Ktoś by powiedział: „Ależ cudowna kobieta i matka!” Otóż – nie! Owszem, poświęciła się, zatracając siebie. Dzieci były najważniejsze, najpiękniejsze, najmądrzejsze. Co chciały, to miały. Wiele lat temu mąż tej kobiety pływał na statkach, więc pieniędzy tam nie brakowało. Jednak to było za mało, bo przecież ma wyjść nowa zabawka, bo trzeba sprowadzić nową ładniejszą deskorolkę itp… Ojciec rodziny bywał agresywny, ale matka uważała, że dzieci go tak kochają, więc jak pozbawić je taty? Kobieta pracowała na dwóch etatach po to, żeby dzieci miały jak najwięcej. Zatrudniła się w szkole, aby być bliżej nich, bo a nuż się krzywda stanie? No i na miejscu można dowiedzieć się, dlaczego synuś, czy córka dostali złą ocenę. Żyła całkowicie i bez reszty za dzieci, one tylko miały być i dać się podziwiać. Żeby chociaż było co podziwiać… A tu lipa!
Jeden syn skazany jako nastolatek za włamanie do hurtowni. Mamusia jakoś go wybroniła, uratowała przed konsekwencjami, no bo przecież on tylko stał na czatach! A tak w ogóle, to go tam nie było, a jeśli był, to przez czysty przypadek! Aby ten chłopiec w ogóle skończył szkołę zawodową, przesiedziała w niej za niego cały rok, nachodząc non-stop nauczycieli. Potem mamusia poszła i zatrudniła synka w stolarni, no bo przecież żona w ciąży, a młodzi mają swoje potrzeby! Bo do dziecka, to się dołoży, jakoś pomoże się je wychować. Przecież dziecko to największy skarb. Pamiętam do dzisiaj sytuację, kiedy późną jesienią jej syn zrobił karczemną awanturę — dlaczego jego dziecko nie ma jeszcze butów zimowych? Mamusia szybciutko poszła, jakoś wyżebrała u znajomych kolejną pożyczkę i kupiła. Oczywiście, nie mogły być to buty pierwsze lepsze, tylko najlepsze. Zgadnijcie, kto i z czego oddał?
Z córką też wiele lepiej nie było. W wieku 18 lat sama została matką. Chociaż nie, powiedzmy raczej, że przyniosła do domu żywą zabawkę, która szybko jej się znudziła. Kto się dzieckiem zajął? Wiadomo — mamusia. Bo młoda musi się wybawić. W końcu córka wyjechała za granicę, ale tam też nie bardzo potrafiła ułożyć sobie życia, bo tego nie umiała. Kolejni partnerzy, kolejne dzieci…
Dzieciaki jako dorośli ludzie jakoś ogarnęły życie, chociaż był to bardzo bolesny i trudny proces. Udało się im dopiero, kiedy byli bardzo daleko od matki. Ta została na miejscu. Zgorzkniała, żyjąca własnymi marzeniami. Od kilku lat chodzi o kulach po parku, pokazując album z zdjęciami swoich dzieci i opowiadając, że właśnie jedzie do syna pomóc w wychowaniu kolejnego wnuka. Opowiada tak już od kilku lat…
Druga matka. Mamy dzieci w jednym wieku, a raczej powinnam napisać „miałyśmy”.
Upragniona, wytęskniona córeczka. Nawet imię ma bardzo oryginalne, bo przecież moje dziecko jest niezwykłe! Do pewnego momentu nasze dzieci chowały się razem: wspólne spacery, wyjazdy, urodziny, święta. Dlaczego do pewnego? A no, dopóki nie urodziło się moje następne dziecko, bardzo niedoskonałe, z mnóstwem problemów. Przecież dla jej dziecka to trauma bawić się z tak nie idealnym dzieckiem!
Kiedyś od niej usłyszałam: Jak możesz kochać takie dziecko? Ja bym nie umiała zaakceptować!
Dla jej córki też musiały być najlepsze kursy językowe, bo modne, bo się przydadzą. Szlaczki w zeszycie mamusia rysowała, bo córeczka jeszcze źle zrobi i się zestresuje, a po co? Jeszcze się zmęczy i nadenerwuje w życiu. Ubranka musiały być najlepsze i najdroższe, no bo jak to? Ona musi mieć i koniec, jak nie rodzice kupią, to babcia. Weszła era telefonii komórkowej, kto miał pierwszy telefon w szkole?
Córeczka za to, że łaskawie ukończyła liceum, dostała samochód. Przecież nie będzie jeździć na wykłady komunikacją miejską! Stać ich, to kupowali – rzekłby ktoś – nie zazdrość! Otóż, nie o to chodzi. Zwyczajnie świat nie jest taki idealny, jak oni pokazywali i nauczyli i w końcu sami w taki uwierzyli. Długo na efekty czekać nie trzeba było. Pech. Matka zachorowała – choroba neurologiczna powoli, ale skutecznie degeneruje organizm. Skończył się ideał, zaczęło się wredne życie. Matka i żona już nie taka sprawna, ani ładnie mówiąca. Jak tu się z taką pokazać, gdziekolwiek pójść? Przecież ludzie niepełnosprawni są obrzydliwi i wstrętni! Zaczęła się przemoc fizyczna i psychiczna. Są kłopoty, ale wiecie, co jest najsmutniejsze? Ona kompletnie nic z tym nie chce zrobić. Bo przecież to jest moja córka i mąż! Bo ich kocham, bo się zmienią! Zwyczajnie nie wierzę w jakąkolwiek zmianę. Nie chcę być złym prorokiem, ale tam w końcu dojdzie do tragedii. Na zewnątrz taki porządny i dobry dom, tacy mili ludzie, ale no właśnie…
Ktoś by zapytał, po co to piszę? Przecież te kobiety chciały dobrze. Kochały, nieba przychylały. Normalnie cudowne matki, pełne poświęcenia.
Tylko czy aby na pewno nasze dzieciaki potrzebują takiego poświęcenia i takiej miłości?
Na to pytanie każdy sam musi sobie odpowiedzieć.
Sytuacja w szkole dziecka z ADHD, list rodzica
Autor: Piotr Gołębiewski
(Tekst powstał w 2007 roku)
Jestem ojcem prawie czternastoletniego Jakuba zdiagnozowanego przez Poradnię Psychologiczno – Pedagogiczną w kierunku dysleksji, dysgrafii oraz nadpobudliwści psychoruchowej z deficytem uwagi (ADHD).
Już w przedszkolu pojawiły się pierwsze problemy z odbiegającym od reszty grupy zachowaniem syna. Problemy udało się rozwiązać przy naszej pełnej z Dyrektorem placówki współpracy. W szkole podstawowej problemy pojawiły się od nowa i mimo naszej współpracy zamiast zanikać potęgowały się. Mięliśmy już świadomość i dosyć dużą wiedzę o dysfunkcji naszego dziecka. Próbowaliśmy współpracować z pedagogami i Dyrektorem szkoły, ale efekty były mierne. Trudno było dyskutować i wskazywać kierunki działania komuś, kto twierdził, że wszyscy nauczyciele doskonale znają temat nadpobudliwości, bo zostali przeszkoleni. Niestety, my widzieliśmy coś wręcz przeciwnego. Działania pedagogów sprzeczne były z behawioralnymi metodami oddziaływania na dziecko i odnosiły przeciwne od zamierzonego efekty. W pewnym momencie zaproponowano nam „radosną, acz bezwarunkową współpracę”. Na moje pytanie, czy ma to wyglądać w ten sposób, że będziemy tańczyć, jak nam zagrają uzyskałem odpowiedź twierdzącą. Nie można mówić o współpracy, gdy jedna ze stron nie ma zamiaru słuchać argumentów drugiej, dlatego za namową prowadzących nasze dziecko psychologów i psychiatry podziękowaliśmy za taki sposób rozwiązania problemu. Skutek naszej decyzji to wytoczenie nam, rodzicom Jakuba, sprawy w sądzie o ograniczenie władzy rodzicielskiej. Sprawa została oddalona, nie doszukano się żadnych uchybień w wychowaniu z naszej strony. Na jakiś czas sprawa przycichła, jednak nie na długo. Dyrektor szkoły rozwiązuje problemy przez usuwanie niewygodnych uczniów, przeważnie przez zastraszenie rodziców. Ponieważ nasz syn nie pasował do wizerunku szkoły („Szkoła z Klasą”) wykorzystał wprowadzone wtedy nowe przepisy i zaczął zgłaszać na Policji wszelkie odbiegające od normy zachowania naszego syna. Wezwania na przesłuchania i kolejna sprawa w sądzie. Proszę sobie wyobrazić, jakie to musiało wywrzeć piętno na 11-o letnim wówczas dziecku. Badania w RODK nie potwierdziły stawianych zarzutów o demoralizację, jednak sędzia beztrosko stwierdził, że wie lepiej i zasądził nadzór kuratora. Na sprawie odwoławczej wyrok uchylono, jako sprzeczny z zebranym materiałem dowodowym.
Do Klasy szóstej Jakub poszedł do innej placówki, w rejonie nie było z kim rozmawiać o dalszej współpracy. Dodam w tym miejscu, że znany psycholog dziecięcy prowadzący szkolenia w placówkach oświatowych Pani Irena Wielowiejska Comi, po przeprowadzeniu szkolenia tam, gdzie uczęszczał mój syn stwierdziła, że natrafiła na mur. Żadnego zainteresowania problemem, żadnych pytań, po prostu obojętność. Klasa szósta w nowej szkole. Zdziwienie syna, że nikt nie przeklina, nikt się nie bije. Po początkowych problemach z adaptacją do nowego środowiska, sytuacja odwróciła się diametralnie. Na zebraniach wychowawca stawiał czasem Jakuba za wzór, jeśli chodzi o zachowanie. Także średnia ocen znacznie się podniosła, a na zakończenie szkoły otrzymał nagrodę za zmianę postawy w roku szkolnym. Na egzaminie końcowym uzyskał 34 na 40 punktów.
Szukaliśmy dobrego gimnazjum, do którego możnaby posłać syna, rejonowe to moloch i słyszeliśmy o nim same negatywne opinie. Znaleźliśmy w końcu takie, które, po rozmowie z Panią Dyrektor wydało nam się odpowiednie. Niestety spotkał nas zawód. Tak jak i w podstawowej szkole rejonowej i tu chęć współpracy na słowach się kończy. Na początku roku szkolnego Pani Dyrektor ucieszyła się, że mogę umożliwić kontakt z kimś, kto przeprowadzi z nauczycielami szkolenie w zakresie postępowania z dzieckiem nadpobudliwym, gdyż kadra pedagogiczna jest młoda i niedoświadczona.
Po kolejnych monitach z mojej strony, by nawiązano w końcu kontakt z poleconym przeze mnie psychologiem, usłyszałem, że szkolenie jest niepotrzebne, nauczyciele wiedzą jak z takimi dziećmi postępować, a poza tym szkoła ma na etacie psychologa. Ciekawa zmiana taktyki i zastanawia, jakie szkolenia przeszedł ów psycholog , skoro nie słyszał o jednym z podstawowych zagadnień związanych z nadpobudliwością, a mianowicie o powikłaniach wynikających z niewłaściwego postępowania z dzieckiem (np ODD, czyli zachowania opozycyjno – buntownicze). Pytałem niedawno jednej z nauczycielek, za co ostatnio pochwaliła moje dziecko? W odpowiedzi usłyszałem, że w ogóle go nie chwali, bo nie ma za co. Przeszkolony nauczyciel? Wolne żarty. Podstawą behawioralnego, najskuteczniejszego w pracy z dziećmi oddziaływania jest bezwarunkowe chwalenie, ustalone zasady i konsekwencje. Zasad brak, chwalenia nie ma, konsekwencji również. Są tylko wyzwiska, aroganckie odzywki w stosunku do uczniów i ciągłe krzyki. Byłem na lekcji prowadzonej przez tę Panią i to są moje wrażenia. Nauczycielka ta powiedziała też, że Kuba nie ma ADHD, tylko jest źle wychowany, niegrzeczny i arogancki. Po tej lekcji, na której byłem wiem już, od kogo uczy się takiego zachowania.
Jeśli chodzi o oceny, to są to od góry do dołu prawie same jedynki. Nauczyciele nie biorą w ogóle pod uwagę zaleceń Poradni Psychologiczno Pedagogicznej, interesuje ich tylko przerobienie materiału, bez względu na to, czy został on opanowany, czy nie. Nikogo nie interesuje to, że dziecko ma stwierdzoną dysleksję i dysgrafię, że nie nadąża przepisywać z tablicy, że robi błędy ortograficzne. W szkole tej jest także klasa integracyjna. Początkowo myśleliśmy, że jeżeli nie poradzi sobie w klasie normalnej, można go będzie tam przenieść, jednak to, co usłyszeliśmy od rodziców dzieci, które do tej klasy właśnie chodzą odwiodło nas od tego skutecznie. Wychowawcą jest tam młoda nauczycielka, która spokojnie chyba w ogóle nie potrafi mówić, jej mowa, to ciągły krzyk na dzieci.
Wiedza na temat ADHD i poziom akceptacji społecznej tego zaburzenia są cały czas przerażająco niskie. Dziecko nadpobudliwe szufladkuje się jako agresywne i źle wychowane i za nic się ma opinie lekarskie w szkołach.
Znowu szukamy kolejnej szkoły, ten rok szkolny jest już stracony, nie ma szans na promocję do następnej klasy. W prywatnej rozmowie z pewnym kuratorem usłyszeliśmy, że w naszym rejonie nie ma tak naprawdę żadnego gimnazjum przyjaznego dzieciom z problemami. Przypadkiem dowiedzieliśmy się o Gimnazjum Terapeutycznym przy ulicy Wokalnej 1. Nawiązaliśmy kontakt z Panią Dyrektor i jedną z Pań Psycholog. Z rozmów wynikało, że problem naszego dziecka został rozwiązany. Do czasu, przy kolejnej naszej wizycie dostaliśmy obuchem w łeb, szkoła dostała zakaz przyjmowania uczniów do pierwszych klas.
Ręce nam opadły, jesteśmy załamani. Czy naprawdę nasz rząd chce by nasze, z ponadprzeciętną inteligencją dzieci wyrosły na przestępców, narkomanów, alkoholików, samobójców tylko dlatego, bo ktoś sobie ubzdurał, że wszystkie szkoły są doskonale przeszkolone do pracy z dziećmi z problemami??? Przecież to fikcja, niczym w praktyce nie poparta. Brałem udział w kilku konferencjach poświęconych tematyce ADHD i wiem, jakie one zainteresowanie wzbudzają. Jeśli, nie daj Bóg, organizator zacznie wydawać nauczycielom zaświadczenia przed zakończeniem szkolenia, sale błyskawicznie pustoszeją. Słyszałem komentarze wymieniane przez nauczycieli w trakcie przerw, jeden z nich to: „ja i tak nie wierzę, że jest coś takiego jak ADHD”. Uważają takie szkolenia za stracony czas i ważny, tak naprawdę jest tylko kolejny papierek w awansie zawodowym. Zastanawiam się, dlaczego przy okazji nie likwiduje się stanowisk specjalistów psychiatrów i psychologów, skoro nikt nie bierze pod uwagę ich opinii, a ich pensje mogłyby w jakimś stopniu zasilić kulawy budżet. Biją oni na alarm od dawna, a szkoły terapeutyczne zamyka się, zamiast tworzyć nowe. Ilość uczniów w klasie, zamiast zmniejszać, zwiększa się. Gdzie sens, gdzie logika? Jakie społeczeństwo chcemy w ten sposób wychować? Degeneratów, przestępców i tumanów??? Kto wymyślił 6-letnią szkołę podstawową i w jakim celu? Wszyscy chyba, bez wyjątku nauczyciele twierdzą, że to bzdurny pomysł. Po trzech latach luzu stres, klasa czwarta i ogromny skok wymagań w górę. Po kolejnych trzech, znowu stres, zmiana szkoły i to na dodatek w momencie, gdy zaczyna się okres dojrzewania i często buntu, związanego z burzą hormonów. Komu przeszkadzał stary tryb nauczania ze szkołą ośmioletnią ?
Są to wszystko pytania retoryczne, na odpowiedź nie liczę. Gdyby ktoś władny interesował się tak naprawdę tym tematem i chciał coś robić w tym kierunku i odpowiadać na takie i podobne moim pytania, pewnie mój syn nie miałby w tej chwili głębokiej depresji i myśli samobójczych, uczyłby się pewnie w miarę dobrze (o ile nie bardzo dobrze z jego ponadprzeciętną inteligencją), żona nie miałaby depresji (koszty związane z leczeniem) ja nie dostawałbym drgawek słysząc dzwoniący telefon myśląc, że to pewnie ze szkoły dzwonią i nie musiałbym tracić czasu na pisanie historii problemów Jakuba. To tylko wycinek całej historii. Mógłbym pisać o wiele dłużej,
ale chęć odbiera mi poczucie ,że zapewne nikomu moje narzekania nie wydadzą sie istotne.
Z poważaniem
Piotr Gołębiewski (zdiagnozowane ADHD)
Członek Zarządu Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom Nadpobudliwym „pONad”
Odbyte szkolenia:
- Warsztaty dla rodziców w „Uniwersytecie dla Rodziców” przy ul. Raszyńskiej w Warszawie,
- Warsztaty dla Rodziców w szpitalu przy ul. Litewskiej w Warszawie,
- Konferencja „Zrozumieć Dziecko z ADHD – praktyczne wskazówki dla nauczycieli i rodziców” organizowana przez: Polskie Towarzystwo ADHD „P.T.ADHD”, 05-11-2005, Kraków (certyfikat)
- Pierwsza Zagłębiowska Konferencja Naukowo Szkoleniowa „Młody Nadpobudliwy Człowiek – sposoby pomocy” organizowana przez: Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom z ADHD i innymi dysfunkcjami „Niezwykłe Dzieci”, 06-04-2006, Dąbrowa Górnicza (także jako prelegent, certyfikat)
- Konferencja „Diagnoza zespołu nadpobudliwości psychoruchowej (ADHD)”, organizowana przez: Komisję Naukową ADHD Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, Klinikę psychiatrii Wieku Rozwojowego Akademii Medycznej w Warszawie, Centrum CBT – Centrum Psychoterapii Poznawczo – Behawioralnej. 10-04-2006, Warszawa (certyfikat)
Współpraca na linii rodzice-szkoła
Autor: Halina Kantor
PUNKT WIDZENIA RODZICA WSPÓŁPRACA NA LINII RODZICE –SZKOŁA
(fragmenty materiału przygotowanego na konferencję w Olkuszu)
ADHD większości nauczycieli i pedagogów kojarzy się z dzieckiem niegrzecznym, agresywnym w stosunku do kolegów i dorosłych, bardzo ruchliwym i niemożliwym do opanowania. Taki jest zewnętrzny odbiór dziecka z ADHD. Wiele dzieci, które cierpią na to zaburzenie tak wygląda, ale bardzo trudno ocenić dziecko, które już nie ma widocznych cech nadruchliwości. Dziecko potrafi przesiedzieć pozornie spokojnie w ławce całą lekcję, jest grzeczne, nie zwraca na siebie uwagi, czasem wyrwie się nie pytane do odpowiedzi, nie zawsze ta odpowiedź jest adekwatna do tego co mówi nauczyciel. Często dziecko siedzi w ławce i wydaje się, nieobecne, wyrwane do odpowiedzi nie wie o czym była mowa, bo przed chwilą ulicą przejechał samochód i wtedy on był ciekawszy. Może przeleciała mucha, której nikt nie zauważył tylko to dziecko. Statystycznie w każdej klasie jest jedno lub dwójka takich dzieci.
Dziecko z ADHD jest niewolnikiem już i zaraz. Już – jeśli coś chce, bo jest niecierpliwe, zaraz – bo nie potrafi się oderwać od tego co robi w danej chwili.
Rodzice dziecka z ADHD nie mają wpływu na to jak dziecko zachowuje się w szkole, bo dziecko to działa tu i teraz. Dom i Szkoła są tymi miejscami, w których dzieci spędzają najwięcej czasu. Dziecko z ADHD jest bardzo wrażliwe, wyczulone na wszelkie przejawy niesprawiedliwości, są obdarzone ogromną intuicją. Dlatego dzieci te należy traktować ze szczerym szacunkiem i miłością, gdy obdarzane są tym potrafią odwzajemnić te uczucia i bardzo rzadko sprawiają problemy.
Te uczucia muszą być szczere nie mogą być udawane, bo każdy objaw fałszu jest natychmiast wyczuwany.
Jak pomóc nauczycielowi w takim traktowaniu dziecka?
Każdy rodzic, świadomy dysfunkcji swojego dzieck,a chciałby szerokiej współpracy z nauczycielem, częstego kontaktu osobistego i pełnej informacji o dziecku, nie tylko o tym co dziecko zrobiło źle, ale głównie o postępach dziecka.
Bo najłatwiej zauważyć to, co dziecko robi inaczej niż reszta jego kolegów. Bardzo łatwo zauważyć, że nudzi się na lekcji, bo ono nie potrafi ukryć tej nudy. Łatwo zauważyć, że przeszkadza, bo rozmawia, kręci się w ławce, wykonuje mnóstwo zbędnych ruchów i często nie pytane wyrywa się do odpowiedzi. Albo zamyśla się i wydaje się nieobecne na lekcji, nie zapisuje treści lekcji, często nawet nie zapisuje tematu, często zapomina odrobić lekcje, i nie przynosi zeszytów. Spóźnia się i głupio się tłumaczy, że nie potrafiło znaleźć klasy. Można mnożyć przykłady nieodpowiedniego zachowania się dziecka nadpobudliwego, które są bardzo szybko zauważane jest przez nauczyciela.
Dziecko to najczęściej słyszy o sobie, że jest niegrzeczne, niezdyscyplinowane, wszystko robi źle. Wtedy, gdy robi coś źle, znajduje się w centrum zainteresowania osoby dorosłej. Ono to tak odbiera i dalej nakręca się jego złe zachowanie, bo tylko wtedy dorosły go zauważa. Tak dzieje się wszędzie nie tylko w szkole, także w domu, gdy dziecko karcone jest za objawy swojej choroby. Wtedy nakręca się spirala niskiej samooceny dziecka i braku akceptacji dziecka przez kolegów z klasy, bo przecież jak Pani zawsze mówi o nim źle, to ono jest złe. Tak myśli dziecko o sobie i tak myślą o nim jego koledzy. A koledzy jeszcze wykorzystują złą opinię o dziecku nadpobudliwym, bo podpuszczają go do robienia tego czego mu nie wolno i z czego zdają sobie sprawę, że poniesie konsekwencje. Dziecko nadpobudliwe nie potrafi myśleć przyczynowo-skutkowo. U niego w procesie myślenia występuje tylko akcja i reakcja, nie ma tam miejsca na zastanawianie się, jaki będzie skutek danej akcji.
I tu jest pole do popisu dla dobrego wrażliwego nauczyciela i pedagoga.
Żeby odnieść sukces w pracy z dzieckiem nadpobudliwym należy po pierwsze uzbroić się w ogromną cierpliwość. Efekty tej pracy nie będą zauważane od razu, zwłaszcza, gdy dziecko ma już za sobą bagaż doświadczeń z poprzednich placówek edukacyjnych. Na nasze dzieci krzyk i negatywne emocje działają zupełnie inaczej niż na dzieci zwyczajne.
Gdy dziecko nadpobudliwe ciągle słyszy uniesiony głos nad sobą i wytykane błędy reaguje bardzo emocjonalnie i bardzo często ta reakcja nie jest adekwatna do sytuacji.
Ale zacznijmy od początku:
Rodzi się mały człowiek, jest dzieckiem rozkrzyczanym, bardzo często płacze, jak zaczyna chodzić, to biega i rodzic musi mieć oczy z każdej strony głowy, nie potrafi nawet na chwile nad czymś się zatrzymać, puzzle i klocki go nudzą, trochę dłużej koncentruje się na telewizorze, czy komputerze ale rodzica to nie dziwi, bo przypomina sobie siebie z dzieciństwa i wydaje mu się, że takie są wszystkie dzieci.
Dziecko kończy 3 lata i idzie do przedszkola, w przedszkolu zaczyna się horror, dziadek, który odbiera dziecko z przedszkola wysłuchuje od wychowawczyni jakie to złe dziecko, jakie agresywne, jak nie potrafi bawić się z kolegami, tylko rzuca w nich klockami i czym popadnie.
Matka idzie do wychowawczyni zapytać co dzieje się z dzieckiem i zaczyna wysłuchiwać, jak codziennie dziecko jest wyprowadzane na korytarz i karcone przez Panią za złe zachowanie, rodzice innych dzieci zaczynają nagonkę na matkę: że jeszcze nie widzieli tak złośliwego dziecka, które uwzięło się na ich dziecko.
Pani kurator sądowa mówi, że pracuje z wieloma patologicznymi rodzinami, ale to co robi to dziecko, nie mieści się w jej głowie. A dzieciak opowiada w domu, że któreś dziecko uszczypnęło go jak Pani nie widziała i on oddał, co Pani zauważyła i afera za aferą.
Dobrze, że w tym przedszkolu jest rozsądna Pani Dyrektor i zaprosiła matkę do siebie i zasygnalizowała problem że dziecku trzeba pomóc. Dziecko znalazło się pod opieką Ośrodka Wczesnej Interwencji, tam zostało przebadane przez lekarza neurologa i rehabilitanta, zaopiekował się nim psycholog, pedagog i logopeda i dziecko zaczęło odnosić sukcesy, gdy miało 4 lata okazało się, po wizycie u lekarza psychiatry, po wykluczeniu neurologicznych uszkodzeń mózgu, że to ADHD. Tylko o tym co to jest i jak postępować z dzieckiem już nikt matce nie mówi nic.
Matka ma jeszcze starsze dziecko, które było podobne, decyduje więc o diagnostyce tego starszego, który jest już leczony z powodu padaczki, której ataku nigdy nie miał, ale psychiatra tak uznał. Powtarza się diagnostyka i okazuje się, że padaczki nie ma, tylko ADHD. I jak z młodszym jest łatwiej o terapię, tak starszemu prawie nie ma kto pomóc. Bardzo często tak wygląda diagnostyka. Dziecko w przedszkolu miało problemy z koncentracją, to Pani Przedszkolanka stwierdziła, że jest upośledzone, do zerówki poszło już gdzie indziej, w szkole podstawowej Pani wychowawczyni stwierdziła, że dziecko przeszkadza na lekcjach i potrzebuje dodatkowych zajęć, była to szkoła niepubliczna, za każdą dodatkową godzinę płaciło się, trzeba zmienić szkołę. I dziecko tuła się od placówki do placówki, nigdzie nie potrafiąc nawiązać przyjaźni z rówieśnikami.
Jak czuje się to dziecko? Przenoszone ze szkoły do szkoły, z coraz niższą samooceną? Bardzo źle, a można było zastanowić się, z czego wynikają kłopoty dziecka i starać się mu pomóc, ale to jest problem matki.
I matka rusza do walki z całym światem o swoje dzieci. Wyszukuje w Internecie wszystkich możliwych informacji o ADHD, jeździ na konferencje naukowe poświęcone temu tematowi, chodzi na szkolenia metodyczne dla nauczycieli, żeby wiedzieć jak pomagać swoim dzieciom.
A nauczyciele w szkole podważają Orzeczenie Poradni Psychologiczno Pedagogicznej, i diagnozę lekarską, widzą w dziecku zdolnego lenia i jedyne pochwały jakie słyszy dziecko, to przecież stać Cię na więcej, za każde nieodrobione zadanie 1, za każdy sprawdzian 1, dziecko zaczyna się załamywać i obojętnieć na te 1 i zaczyna się dramat dziecka, które jest doprowadzone do załamania nerwowego i depresji.
A jak powinien zareagować nauczyciel , który uczy dziecko nadpobudliwe?
Nauczyciel powinien starać się zauważać starania dziecka i za starania je chwalić, bo tylko w ten sposób da się dobrze motywować dziecko. Dziecko pochwalone za drobny sukces, stara się odnieść go ponownie. Wystarczy tylko zauważyć talenty drzemiące w naszych dzieciach i pomagać w ich rozwijaniu, a praca z nimi będzie przyjemnością i będzie dawała satysfakcję.
Oczywiście złe zachowania też należy zauważać, tylko musi być przewaga pochwał nad karceniem.
Dziecko nadpobudliwe należy wykorzystywać do pochwalenia się przez nie swoimi umiejętnościami np. poprzez zachęcanie do przygotowania referatów na interesujące je tematy, do poprowadzenia lekcji zamiast nauczyciela, jego dobre zachowania należy nagradzać pochwałami na bieżąco, nie czekać, aż osiągnie doskonałość, tylko chwalić za każdy pomyślnie zakończony etap pracy. Dziecko w ten sposób doceniane łatwiej osiąga sukces i jest akceptowane przez rówieśników.
Nie należy przesadzać z tymi pochwałami skierowanymi tylko w stronę dziecka nadpobudliwego, w podobny sposób trzeba nagradzać wszystkie dzieci w klasie.
Ścieżka do diagnozy i terapii
Autor: Dosia.
Leczenie dziecka
Lekarz prowadzący to psychiatra – wizyty mniej więcej raz w miesiącu, chyba że lekarz uzna, że można rzadziej.
W zasadzie to psychiatra powinien kierować dziecko na badania, do kolejnych specjalistów i na terapie, i do niego z powrotem wszystkie te wyniki powinny trafiać, żeby miał pełen obraz sytuacji.
Badania potrzebne do diagnozy:
- Wywiad lekarza z rodzicami dziecka na temat ciąży, porodu i okresu noworodkowego, niepokojących objawów;
- Rozmowy o problemach bieżących dziecka z rodzicami i dzieckiem oraz obserwacje dziecka przeprowadzane regularnie przez psychiatrę lub psychologa;
- Badanie EEG;
- Konsultacja u neurologa;
- Testy u psychologa (głównie neuropsychologiczne, badające koncentrację uwagi);
- Badania krwi (głównie chodzi o wykluczenie innych chorób, np tarczycy);
- Wykluczenie innych chorób (np alergia, choroby tarczycy);
- Ankiety dla obojga rodziców i dla placówki oświatowej (przedszkole lub szkoła) – dwukrotnie – raz na początku diagnozy, drugi raz po pół roku. Jest kilka rodzajów ankiet: na ADHD, na zaburzenia całościowe, na zaburzenia zachowania itp.;
Badania potrzebne w razie decyzji o leczeniu farmakologicznym:
- Badanie kardiologiczne (nie wiem, jak często, moje dziecko miało tylko na początku i po roku);
- Standardowe wyniki analiz krwi, moczu, kału – co najmniej raz na pół roku;
- Dane do siatki centylowej – waga, wzrost, obwód głowy (pielęgniarka szkolna lub u naszego pediatry) – co najmniej raz na pół roku;
Leczenie ADHD i ZA. Metod jest wiele, zazwyczaj stosuje się kilka równocześnie – oczywiście rodzice z lekarzem decydują, które zastosować:
- Terapia behawioralno-poznawcza – powinna być prowadzona cały czas, przez rodziców i szkołę. Zasady tej terapii rodzice mogą poznać na warsztatach, obozach terapeutycznych, szkole dla rodziców dzieci nadpobudliwych oraz oczywiście na forum ADHD.ORG.PL;
- Trening Umiejętności Społecznych (dla dzieci z ZA, autyzmem)
- Psychoterapia – prowadzi psycholog raz na dwa tygodnie (bywa częstsza lub rzadsza, w zależności od potrzeb);
- Terapia pedagogiczna – prowadzi pedagog raz w tygodniu;
- Terapia integracji sensorycznej (SI) – głównie dla dzieci z nadwrażliwościami dotykowymi, zapachowymi i smakowymi;
- Terapia Tomatisa – głównie dla dzieci z nadwrażliwościami słuchowymi;
- Terapia logopedyczna – prowadzi logopeda lub neurologopeda;
- Obozy terapeutyczne dla samych dzieci lub dla dzieci z rodzicami;
- Warsztaty terapeutyczne dla dzieci z rodzicami;
- Świetlice terapeutyczne dla dzieci;
- Leki, głównie poprawiające koncentrację uwagi – działają krótko, ale umożliwiają dziecku skuteczną naukę i skuteczniejsze prowadzenie wszelkich terapii;
- Dieta – próby z wykluczaniem mleka czy cukru, unikanie żywności zawierającej barwniki, polepszacze, konserwanty;
- Terapia EEG Biofeedback – skuteczność długofalowa nie jest potwierdzona, a jakikolwiek efekt może być widoczny dopiero po kilkudziesięciu sesjach terapeutycznych. Można się starać o biofeedback w poradniach PPP i w niektórych szkołach. Przed terapią konieczne jest przeprowadzenie odpowiedniego badania EEG;
- Suplementy – np Eye-Q (tran+olej wiesiołka) i Bilobil;
Przygotowywanie dziecka do realizacji obowiązku szkolnego
Niezależnie od leczenia u psychiatry należy regularnie, co 3 lata, przeprowadzać z dzieckiem badania w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej (PPP). Wynik tych badań uzyskuje się w postaci Opinii lub Orzeczenia, które zawiera szczegółowe zalecenia do pracy z dzieckiem dla rodzica i szkoły (czy przedszkola). Jest to dokument, który musi być respektowany przez szkołę.
Można iść tam bezpłatnie, bez żadnego skierowania. W PPP można poprosić również o konsultację z psychologiem, wczesne wspomaganie, prowadzone są też często zajęcia terapeutyczne – jest to placówka oświatowa, niezależna od służby zdrowia.
Leczenie rodzica
W prawidłowym leczeniu dziecka najważniejszą osobą jest rodzic, od którego zależy najwięcej – bo to on szuka odpowiednich specjalistów i terapii, a nawet jest głównym terapeutą swojego dziecka. Jednak rodzic dziecka z ADHD czy autystycznego zwykle musi sprostać niezrozumieniu ze strony społeczeństwa i szkoły. Bardzo często więc nabawia się fobii szkolnej, czasami nawet fobii społecznej oraz depresji. W takiej sytuacji równocześnie, rodzic musi się systematycznie zająć również swoimi problemami, szukając pomocy u psychiatry i psychologa, biorąc odpowiednie leki czy przechodząc psychoterapię. Ważne jest również znalezienie dla siebie grupy wsparcia, czyli systematyczne, zorganizowane spotkania z ludźmi mającymi podobne problemy.
Zespół Aspergera (spektrum autyzmu)
Zespół Aspergera, a zachowania agresywne
Zespół Aspergera w Podręczniku Diagnostycznym i Statystycznym Zaburzeń Psychicznych DSM-4 i Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych ICD-10 sklasyfikowany został jako całościowe zaburzenie rozwojowe.
Cechami charakterystycznymi dla tego zaburzenia są: brak empatii, zaburzenia w kontaktach z rówieśnikami np.:brak umiejętności w zaprzyjaźnianiu się, jednostronne interakcje, inne zaburzenia międzyspołeczne, niezdarna motoryka, intensywne zainteresowania jednym tematem, pedantyczna mowa, uboga komunikacja niewerbalna, nadwrażliwość sensoryczna. Dodać należy jednak, że nie ma dwójki dzieci z podobnymi objawami. Każdy aspergerowiec jest inny.
Po raz pierwszy to zaburzenie zostało opisane przez Hansa Aspergera, austriackiego psychiatrę i pediatrę w 1943 roku. Jako jednostka chorobowa został zdefiniowany w połowie lat 80-tych, a oficjalnie uznano je w 1994 roku.
Osoby z Zespołem Aspergera nie przejawiają żadnych szczególnych cech fizycznych (poza często widoczną niezgrabnością, ale nie w każdym przypadku), natomiast poprzez swoje specyficzne zachowania i sposób prowadzenia rozmowy są postrzegane jako osoby „inne”. Gdy trzymają się kurczowo własnego punktu widzenia, nie rozumieją cudzych intencji, nie zwracają uwagi na zainteresowania innych, nie stosują się do ogólnie przyjętych wymagań, robią wrażenie osób lub dzieci bezmyślnych, nieuprzejmych, nie potrafiących okazać szacunku osobom trzecim.
Jest to błędne przekonanie, ponieważ zachowania te są nieświadome i wynikają z istoty samego zaburzenia, jednostki chorobowej, jaką jest Zespół Aspergera.
Wywołują za to obniżenie nastroju i poczucie wyobcowania ze społeczeństwa. Są to sytuacje bardzo stresujące, wywołujące duże zmęczenie psychiczne lub fizyczne, doprowadzające też niejednokrotnie do zachowań agresywnych. I właśnie wtedy, gdy dziecko jest zestresowane, objawy mogą się pojawiać bądź nasilać.
Według definicji Elliota Aronsona agresja to: zamierzone działanie, mające na celu wyrządzenie krzywdy lub spowodowanie przykrości, jako agresja instrumentalna może służyć również do osiągnięcia innego celu niż ból lub przykrość. Dla zdrowej osoby gdy pojawia się hamulec agresywnego zachowania, sygnał, że zachowanie takie jest niewłaściwe, zostaje ono zredukowane.
Niestety jednak w przypadku osób dotkniętych autyzmem wysokofunkcjonującym zachowania agresywne występują najczęściej nieświadomie, wynikają z odrzucenia, braku akceptacji, z objawów chorobowych takich jak np.: złej interpretacji zamierzeń innych osób, ich słów i gestów.
Po przeprowadzeniu wywiadu z sześcioma rodzicami dzieci z Zespołem Aspergera w wieku od 6-ciu do 13-stu lat oraz na podstawie własnych doświadczeń z synem przejawiającym cechy aspergerowe, uzyskałam odpowiedzi na następujące pytania:
1. Jakie sytuacje wywołują zachowania agresywne u dzieci z Zespołem Aspergera?
2. Jak przejawiają się te zachowania, w jaki sposób zachowują się dzieci, jakie są to rodzaje agresji?
3. Jak często występują takie zachowania?
4. Jak długo trwa wybuch agresji?
5. Co pomaga wyciszyć się, uspokoić dziecku?
Sytuacje wywołujące agresję mogą być niezamierzone (poprzez rodzinę, środowisko), lub zamierzone (głównie spowodowane przez grupę rówieśniczą)
Agresję wywołać mogą:
– przebieg zdarzeń niezgodny ze schematem, który dziecko zaplanowało sobie wcześniej;
– rozgoryczenie, nie dostrzeżenie sukcesu, brak słusznej i należnej pochwały(dla dziecka uzyskanie pochwały jest w takim momencie oczywiste);
– wśród starszych dzieci obserwacja hipokryzji i zakłamania innych;
– brak umiejętności odnalezienia się w nowej sytuacji;
– lęki nieadekwatne do zaistniałej sytuacji (lęk przed osami, komarami, ciemnościami, czymś nowym);
– hałas(związany często z nadwrażliwością słuchową, ale niekoniecznie i nie w każdym przypadku);
– odmowa innych w zastosowaniu się do np.: reguł gry lub wymyślonej zabawy przez dziecko z Zespołem Aspergera;
– lęki;
– dotyk osób obcych (szczególnie w przypadku dzieci z nadwrażliwością dotykową).
Zachowania agresywne mogą przejawiać się poprzez:
– autoagresję (uderzanie się po głowie, czy stukanie głową o przedmioty, ścianę lub podłogę, rozpacz ze słowną deklaracją, że jest dnem, zerem itp.);
– agresję skierowaną na zewnątrz (uderzanie kogoś, szczypanie, kopanie, szarpanie, ewentualnie agresję słowną, wyzwiska itp.);
– spinanie się, rzucanie np.: na podłogę, krzyki;
– nakręcanie się;
– skupianie złości na osobie najważniejszej dla dziecka (np.:na mamie lub innej bliskiej osobie);
– niszczenie przedmiotów.
Na pytanie, jak długo trwa wybuch agresji, odpowiedzi były również podobne. Czas nigdy nie jest jednakowy – wybuch trwa od kilku do kilkunastu minut(w przypadku samonakręcania się typowego dla dzieci z zaburzeniami emocjonalnymi) lub też potrafi zdarzać się co chwilę przez cały dzień przy zbyt wielkim stresie i natłoku emocji i wrażeń lub zmian w ustalonym rytmie dnia.
Występowanie zachowań agresywnych u osób z Zespołem Aspergera zależne jest od tego, jak często występują sytuacje prowokujące takie zachowania. Aspergerowcy sami w sobie są osobami spokojnymi, o wysokim poczuciu sprawiedliwości i mocnym kodeksie moralnym. Bez przyczyny lub prowokacji agresja nie występuje.
W przypadku agresji u osób zdrowych podejmowane są środki zaradcze typu: kary, konsekwencje wyciągane z zaistniałych sytuacji, nagradzanie nieagresywnych zachowań i są one raczej skuteczne. Uczenie empatii, aby wczuć się w rolę ofiary- by nie podejmować świadomych działań krzywdzących innych jest możliwe i dużo prostsze niż u osób z pogranicza autyzmu. Zdrowe dziecko będzie bardziej skłonne wycofać się z zachowania agresywnego lub wręcz udzielić pomocy ofierze mając świadomość jej bólu i krzywdy. U aspergerowców prawidłowe komunikowanie się, rozumienie uczuć swoich i innych wymagają psychoedukacji, treningów umiejętności np.: omawiania każdej możliwej do zaistnienia sytuacji z podaniem gotowych rozwiązań , propozycji odpowiedniego zachowania, terapii np.: poznawczo-behawioralnej , podejmowanych najlepiej od wczesnego dzieciństwa.
Według rodziców dzieci z Zespołem Aspergera, jeśli jednak już takie zachowania wystąpią, to pomocą w uspokojeniu i wyciszeniu dziecka mogą być:
– skierowanie uwagi na inny atrakcyjniejszy cel;
– umożliwienie rozładowania agresji w bardziej produktywny sposób np.:zgniatanie puszek, targanie gazety lub kartonu i układanie w stos do wyrzucenia;
– wyjście z pomieszczenia, pozostawienie dziecka samemu sobie do wyciszenia;
– przypomnienie kodeksu złości i zasad oraz konsekwencji ustalonych w codziennym funkcjonowaniu;
– metoda holdingu, tak zwanego przytrzymania (jeśli w akcie agresji dziecko może wyrządzić sobie lub osobom postronnym krzywdę);
– unikanie sytuacji nieprzewidzianych i niezaplanowanych;
– zachowanie stoickiego spokoju- zero reakcji;
– nakaz wyjścia do swojego pokoju-odsunięcie dziecka przejawiającego agresję;
– metody motywacyjne i chwalenie za drobnoski;
– ograniczenie bodźców z zewnątrz (zwłaszcza gdy występują nadwrażliwości słuchowe, zapachowe, dotykowe itp.
Ponieważ agresja tutaj często pojawia się bez świadomości aspergerowca lecz wynika najczęściej z zaburzeń związanych z chorobą, potrzebne jest dokładne poznanie istoty Zespołu Aspergera i umiejętności postępowania z aspergerowcem.
Jest możliwość unikania i zredukowania agresji podobnie jak w przypadku każdego zdrowego dziecka lub człowieka dorosłego, lecz wymaga dokładniejszego zrozumienia problemu oraz poznania strategii wspomagającej nauczenie się przez aspergerowca empatii, ekspresji emocjonalnej oraz umiejętności reagowania adekwatnie do zaistniałych sytuacji.
Trzeba dziecku pokazać gotowe wzory zachowań społecznych, których aspergerowiec sam nie jest w stanie zrozumieć, ani się nauczyć, w przeciwieństwie do dzieci zdrowych, dla których kontakty międzyspołeczne są czymś naturalnym, nie wymagającym specjalnej terapii czy nauki.
Bibliografia:
Matt Winter „Zespół Aspergera, co nauczyciel powinien wiedzieć”
Tony Atwood „Zespół Aspergera”
Peter Szatmari „Uwięziony umysł”
Luke Jackson „Świry, dziwadła i Zespół Aspergera”
„Autyzm i Zespół Aspergera” pod redakcją Uty Frith
Eliot Aronson „Człowiek istota społeczna”
adhd.org.pl Kampania na rzecz ADHD i Zespołu Aspergera
Historia pewnego chłopca
Był sobie chłopiec…
Urodził się jako czwarty z sześciorga. Był dzieckiem bystrym, radosnym, otwartym, skłonnym do żartów i psot, które bawiły całe otoczenie, ogromnie wrażliwym, można powiedzieć nadwrażliwym na przejawy niesprawiedliwego nieżyczliwego traktowania, a nade wszystko ruchliwym.
Przy tym wszystkim był dzieckiem szczęśliwym i nikt nie przypuszczałby, że jego szczęśliwe dzieciństwo skończy się tak szybko. Ale zatrzymajmy się jeszcze w czasie, gdy chłopiec jest jeszcze mały i szczęśliwy.
Od najmłodszych lat towarzyszył swoim starszym braciom a ich przyjaciele byli także jego przyjaciółmi. Bardzo chciał zdobyć uznanie i przychylność starszych chłopców, więc starał się ich naśladować: nie płakać, znosić ból, popisywać się odwagą i siłą, a miał po temu warunki, bo był roślejszy i silniejszy od swych rówieśników. Dla starszego towarzystwa był zabawną maskotką, łatwo go było namówić na różne psoty i wybryki a starszym chłopcom pomysłów nie brakowało. Kiedy śmiali się był szczęśliwy – uważał, że go lubią, że jest po prostu nie zastąpiony. Dla takich chwil zrobiłby wszystko. Czas mijał i trzeba było iść do szkoły. Szkoła to było coś nowego, niezmiernie ekscytującego – dla chłopca oznaczało nowe zabawy, nowe miejsca, nowe ciekawe doznania a nade wszystko nowych nowych kolegów i przyjaciół, a tego pragnął najbardziej. Szedł, więc do szkoły z radością i entuzjazmem. Pokochał natychmiast swoją klasę i już po kilku dniach czuł się w niej doskonale. Był bystry i nauka stanowiła dla niego jedną z form zabawy. Bardzo szybko i bez trudności wykonywał polecenia. Jego zeszyciki pełne były uśmiechniętych buź i innych wesołych znaczków rysowanych przez panią nauczycielkę w nagrodę za postępy w nauce. Ale nauka była tylko jednym z wielu elementów klasowego życia.
Dla chłopca równie ważne było wszystko, co działo się na obszarze klasy a nawet za oknem. Był natychmiast gdzie coś zwróciło jego uwagę, to przy oknie, to w drugim końcu Sali, musiał coś właśnie powiedzieć coś koledze w odległej ławce, albo trzepnąć w ucho tego, który pokazał mu język, przy tym czasem coś strącił, narobił hałasu, wdał się w kłótnie. Kiedy na przerwach biegał po korytarzu nikt nie był w stanie go zatrzymać. Pani miała z nim pełne ręce roboty, ale klasa bawiła się doskonale. Także on sam był z siebie zadowolony i nie dostrzegał niczego niezwykłego. Koledzy lubili go, a to było najważniejsze. A jeśli ktoś go nie lubił i mu to okazywał po prostu dostawał, tak w oczach chłopca było sprawiedliwie.
Sprawiedliwość też należało wymierzyć temu, kto bił słabszego, albo komuś złośliwie dokuczał. Takie sytuacje zdarzały się wielokrotnie każdego dnia i w tedy zaczęły się wędrówki mamy do szkoły. Pani denerwowała się coraz bardziej, a mama patrzyła na synka z coraz większą troską, tata – cóż – śmiał się tylko i powiadał: „ja byłem taki sam”. Wreszcie pani wychowawczyni poradziła mamie, by zaprowadzić chłopca do psychologa. Psycholog porozmawiał z mamą, kazał chłopcu robił testy i różne zadania, w końcu wydał zaświadczenie do szkoły, że chłopiec jest nadpobudliwy, że należy mu pozwolić na ruch, na przykład na chodzenie po klasie, bo to w końcu nic złego, a chłopca obejmie się terapią. Zaczął, więc chodzić na tą terapię.
Kazano mu tam ciągle robić testy i różne zadania, terapeuci zmieniali się, – jeżeli byli sympatyczni robił zadania chętnie i oni w tedy pisali – inteligentny, jeśli byli nie sympatyczni, a chłopiec był zły lub znudzony i nie chciało mu się robić tych zadań a ni rozmawiać, po prostu siedział naburmuszony – w tedy pisali – nie inteligętny, ograniczony itp.
Mama zanosiła zaświadczenia do szkoły, chłopiec chodził do ośrodka i nic się nie zmieniało. Dorośli w szkole tracili cierpliwość, coraz częściej krzyczeli i wzywali mamę, wreszcie mama postanowiła zabrać go z tej szkoły, może gdzie indziej będzie lepiej. Ale nie było. W tej nowe szkole było nawet gorzej – nie lubił nowej klasy a oni nie polubili jego, więc odesłali go do następnej szkoły a ta do następnej i jeszcze jednej… i było coraz gorzej. Czasem na skutek płaczu mamy postanawiał być naprawdę grzeczny. Bardzo tego chciał, ale już w połowie dnia zapominał o postanowieniu. Z resztą doszedł do wniosku, że się nie opłaca, bo nawet, jeśli wielkim wysiłkiem udało mu się panować nad sobą, to i tak przypisano mu wszystkie złe zdarzenia, które stały się na terenie szkoły, nawet tam gdzie go w ogóle nie było. Pęczniały dzienniczki uwag, mnożyły się wpisy do czarnej księgi i skargi rodziców innych dzieci. Znienawidził te nowe szkoły, więc przestał do nich chodzić, wiedział jednak, że do szkoły wyjść trzeba, więc co rano brał teczkę i wędrował – najczęściej do swojej starej ukochanej szkoły, do swojej znajomej klasy, gdzie na jego widok wszyscy się cieszyli – ma się rozumieć wszyscy oprócz nauczycieli, – ale on wiedział (tak mu się przynajmniej zdawało), że tu jest bezpieczny i nauczyciele nic mu nie mogą zrobić, no, bo przecież nie jest już uczniem tej szkoły. Znowu do głosu dochodziło poczucie sprawiedliwości i pragnienie zemsty na nauczycielach, którzy w jego oczach byli wrogami. Wyobraźni i inwencji mu nie brakowało i potrafił im dopiec tak samo jak oni jemu. A to w jego oczach było sprawiedliwe. Potrafił tak chodzić przez cały rok. I choć wydaje się to nieprawdopodobne, zdołał ukryć ten fakt przed mamą. Postarał się sprytnie by informacje ze szkoły nie docierały do rodziców. Czół się bezpieczny i jakoś nareszcie ułożył sobie te nieznośne szkolne życie i nawet przez myśl mu nie przeszło, że gromadzi prawdziwe burzowe chmury nad swoją głową. No i któregoś dnia, wreszcie rozpętała się burza. Szkoła, do której był zapisany, oddała sprawę do sądu, że uczeń przez rok nie uczęszcza do szkoły. Rozprawa odbyła się bez wiedzy mamy. Jacyś obcy ludzie, kurator i policja wpadli pewnego dnia do domu i wśród krzyków i łez zabrali, baaa wręcz porwali przerażonego dziesięciolatka od płaczącej, zrozpaczonej mamy, z jedynego bezpiecznego miejsca, kochanego domu.
Znalazł się w domu dziecka. Tam usłyszał po raz pierwszy w życiu, że pochodzi z rodziny patologicznej – z rosnącym zdziwieniem słuchał, że: ma ojca alkoholika, że w domu jest bieda, a matka nie radzi sobie z jego wychowaniem. Z tego wszystkiego prawdą mogło być jedynie to ostatnie, ale przecież do tej pory nie znalazł się nikt, kto umiałby sobie poradzić i zrobić z chłopca model odpowiadający wyobrażeniom o grzecznym uczniu. Miał ponoć pomóc w tym dom dziecka w Krakowie. Tego dnia chłopiec usłyszał słowa „to dla twojego dobra” i te słowa powtarzane coraz częściej, towarzyszyły mu w dalszej, niełatwej drodze, by z biegiem czasu nabierać coraz groźniejszego znaczenia. Tak, więc dla swego dobra, zebrał na dzień dobry lanie od wspólnoty nowych kolegów – i od razu wszystko było jasne – nie wolno płakać (wiedział o tym od dawna) i nie wolno się skarżyć wrogom, – czyli wychowawcą – cokolwiek by się stało. Zresztą szybko pokazał, że da sobie rade z najsilniejszymi i zrozumiał, że należy bić by nie być bitym. Ta nowa wiedza była odtąd najważniejszą, najbardziej praktyczna mądrością, która chłopiec zdobył „dla własnego dobra”. Wychowawcy też potrafili zdrowo przyłożyć – no jakoś trzeba utrzymać w ryzach tą zbieraninę. Nic dziwnego, że zaraz na początku, zrodziła się myśl: uciekać, uciekać do domu, do mamy, do rodzeństwa, do przyjaciół z podwórka. Gotów był na wszystko, byle znaleźć sposób ucieczki.
Uciekł już następnego dnia, parę przystanków autobusem i był w domu. Mama prosiła i przekonywała by wrócił do domu dziecka, uparł się, że nie! Zgodził się ostatecznie, tylko na powrót do szkoły, znajdującej się przy domu dziecka. Tak było do końca roku, ale w szkole powtarzały się znów te same problemy, jawna wrogość wychowanków domu dziecka, ciągle wybuchające incydenty, były nie do zniesienia i znów przestał chodzić do szkoły. Wcale nie myślał o tym, że przecież i tak go zabiorą. Wierzył, że u mamy musi być bezpiecznie, no, bo jak nie u mamy to gdzie?
Koledzy z podwórka przyjęli go z radością, przynajmniej niektórzy, ci starsi, którzy niczego się nie bali. On też musiał pokazać, że się nie boi niczego, choć był młodszy o całe dziesięć lat i zaimponować kolegą. Podsunęli mu myśl by okraść kiosk. Naprawdę chodziło o odwagę no i o ekscytujące przeżycie, zabijające nudę – głupi wybryk, nic ważnego. A jednak, zatrzymanie, izba dziecka, pogotowie opiekuńcze, ucieczki, kolejne zatrzymania, znowu izba dziecka, pogotowie opiekuńcze i tak w kółko. Za którymś razem niespodzianka – pierwsza życzliwa dusza – kierowniczka ośrodka. Nie traktowała go jak przestępcę, nie okazywała wrogości, rozmawiała jak z człowiekiem, normalnie, ciepło, pozwoliła dzwonić do domu, poza wyznaczoną normą. To wystarczyło, by chłopiec jej zaufał, otworzył serce, zmiękł, złagodniał, przylgnął do niej, jak do drugiej mamy. Dla niej starał się być grzeczny i udawało się. Niestety krótko. Izba dziecka to tylko przechowalnia bagażu, przeznaczonego do dalszej wysyłki, a następny etap to Łańcut – schronisko dla nieletnich, choć ładnie brzmi, nie jest to przyjazne miejsce, właściwie to najgorszy horror, jaki przeżył. Przemoc, szykany, poniżanie, perfidia wychowanków i przełożonych – znów obudził się duch buntu i chęć odwetu za niesprawiedliwość. Po drugiej stronie frontu wychowawcy uzbrojeni prawa i metody łamania oporu – bicia się nie bał, teraz najczęściej stosowana broń to izolatka. „Dla twojego dobra” słyszał znowu, „albo będziesz posłuszny, albo będziesz tu siedział, a my postaramy się by kara była maksymalnie długa, dotkliwa i powtarzana tak często, jak często się da, zgodnie z prawem, albo niekoniecznie”. Poznawał najgorsze prawa dżungli rządzące tym światem, by bronić poczucia, własnej godności, musiał być twardy, hardy, nawet bez względny, utrwaliła się rola, szczutego zwierzęcia – zły, agresywny, wrogi i gotów do ucieczki. Tylko długie dni i noce spędzane w izolatce, pełne były niepokojących myśli, o tym jak urządzony jest ten świat, i jakie prawa nim żądzą. Tu też rodziły się pomysły na ucieczki. Znowu myślą przewodnią było: uciekać, uciekać! Ale jak?
Kraty w oknach, strażnicy, alarmy, cały skomplikowany system zabezpieczeń. Któregoś dnia, wraz z kolegą, spostrzegli, że okno na czwartym piętrze jest możliwe do sforsowania. Czwarte piętro i co z tego? Decyzja zapadła natychmiast – skaczemy! Skoczyli, blaszany daszek zamortyzował uderzenie i choć nogi mocno bolały, pokuśtykali przez pola i miedzę do stacji kolejowej. Na peronie przysiedli czujnie na ostatniej ławeczce. Mieli rację – zauważyli ruch i policję, już wiedziano o ucieczce. Wstali powoli i odchodzili, zauważeni zaczęli uciekać, skoczyli w krzaki. Policjanci przeszukiwali zboża i zarośla. To cud doprawdy, że ich nie znaleźli. Uciekinierzy leżeli w krzakach, bojąc się oddychać, i w tedy usłyszeli rozmowę policjanta z kobietą jadącą na rowerze:
– czego tu panowie szukacie?
– dwóch bandytów uciekło z poprawczaka, niech pani lepiej ucieka do domu, tu może być niebezpiecznie, mogą panią zabić.
Zabić? Myślał oszołomiony chłopiec, co on bredzi? Wieczorem wstali i powędrowali dalej. Szli na nogach z Łańcuta do Krakowa bocznymi drogami, bojąc się spotkać ludzi. Jedli po drodze to, co znaleźli w polach. W końcu rozstali się, zmierzając każdy do swego domu. Był letni wieczór, ze wzgórza, na którym położył się zmęczony, widział swoje osiedle i leżąc wśród trawy, był znowu szczęśliwy, choć spuchnięte stopy, bolały dotkliwie, ale to nic. Był wolny a dom był niedaleko.
Zabrano go po dwóch tygodniach, znów do piekła w Łańcucie. Między czasie zapadł wyrok sądowy i przeniesiono go do poprawczaka w Ostrowcu Świętokrzyskim. Znowu pierwszą myślą była ucieczka. Jednak tu panowały trochę inne zasady – na przepustkę można było sobie zapracować – nie opłacało się uciekać. Zbierało się punkty za naukę, zachowanie, postępy i tak dalej. Punktów maksymalnie można było zdobyć sześć w ciągu minimum trzech miesięcy. Była też siłownia, która stała się jego pasją, bardzo chciał wyjść do domu na święta Wielkanocne. Postanowił na to zasłużyć, ale do świąt, było tylko dwa miesiące „staraj się” zachęcali wychowawcy, „jakoś to załatwimy”. Spiął się, sprężył, kontrolował wszystko – nauka, średnia 5,7, zachowanie bardzo dobry, warsztaty bardzo dobry, „dostaniesz przepustkę, całe dwa tygodnie” dopingowali wychowawcy, miał najlepszą średnią możliwych historii zakładu. Na możliwych 6 zdobył aż 5 punktów, brakowało mu tylko jednego za czas, ale z dwóch nie da się zrobić trzech, dokonał już wszystkiego, co było możliwe. Ufał obietnicom no i dostał tę wymarzoną przepustkę – zalała go fala wściekłości, trzy dni!!!
Zamiast obiecanych dwóch tygodni, tylko trzy dni! Wyjechał – postanowił nie wrócić, za ten zawód, który mu sprawili, za kolejną niesprawiedliwość.
Miał już 16 lat. Lato mijało, nie szukano go – na razie. Czas upływał na spotkaniach z dawnymi kolegami przy piwie. Nikt mu nie podskakiwał, był zbyt silny, siłownia i zaprawa w poprawczaku, zresztą zawsze umiał się bić. Aż raz jeden gość zlekceważył to, dokuczał, drażnił no i oberwał – mocno – wybite zęby, złamany nos. Teraz już na komisariacie obiecano mu kryminał i jak rzadko, słowa dotrzymano. Na rozprawie adwokat z urzędu wyszedł po 5 minutach – „na chwilę” i nie pojawił się już więcej, za to pojawiły się dodatkowe materiały, uzyskane przez zastraszanie świadków, o jakieś kradzieże, włamania, mnóstwo przekłamań i nieścisłości w faktach, datach i procedurach. Wyrok: dwa i pół roku w więzieniu. Choć z racji wieku, powinien wrócić właściwie do poprawczaka, ale przyzwyczaił się już, zawsze było gorzej niż powinno być. Więzienie – no cóż, szkoda czasu na opisy – po prostu znowu walka, o to by być jak najwyżej w hierarchii, walka ze współwięźniami, by udowodnić swoją siłę i godność, która w więzieniu ma inny wymiar i znaczenie niż na zewnątrz. No i służby więzienne, po drugiej stronie barykady. Kim był, gdy wyszedł? Kryminalistą, skończony nim zaczął naprawdę żyć.
Któregoś dnia przypadkiem spotkał kogoś, kto opowiedział mu o ADHD. Jak przez mgłę, przypomniał sobie badania, wywiady, zaświadczenia, terapie z dzieciństwa. Nagle wszystko stało się jasne. Po raz pierwszy zrozumiał sam siebie i swoje życie. Postanowił je zmienić, wyprostować, zawsze miał przecież poczucie sprawiedliwości i prawdy, mimo wszystko nie chciał utonąć. Chciał też pomagać innym dzieciom w podobnych sytuacjach. Najważniejsze teraz było kształcić się, w ciągu miesiąca zaliczył egzaminy ze wszystkich przedmiotów z dwóch lat nauki. Dzisiaj uczy się dalej.
Jego najmłodszy brat, z którym zaczynają się już szkolne kłopoty, jest zupełnie takim sam jak on, jaki będzie jego los?
Nazywam się Paweł Gadzina, mam 22 lata, to ja jestem tym chłopcem.
Tekst powstał w sierpniu 2005 roku
Systemowe rozumienie rodziny a ADHD
Autor: Agata Orzeł- Żukowska
Słowo system pochodzi od greckiego systema i oznacza złożoną rzecz. Definicja systemu mówi, że jest to uporządkowana kompozycja elementów, która tworzy wspólną całość. Zdanie pochodzące od Arystotelesa „… całość nie jest tym samym, co suma jej części…” jest zdaniem, które stanowi podstawę myślenia systemowego.
Rodzina ludzka jest jednym z systemów zanurzonym w większych, takich na przykład jak naród, lokalna społeczność, grupa towarzyska. Każdy z członków rodziny z kolei styka się z innymi systemami (w szkole, pracy, wśród przyjaciół).
W terapii rodzin zastosowanie terminu „system” jest identyczne jak w cybernetyce. Zasadniczymi elementami cybernetycznego systemu są tzw. Pętle sprzężenia zwrotnego, które stanowią elementarny model cyrkularności zwanej przyczynowością „kolistą”, w podejściu systemowym do rodziny przyczynowość kolista zastępuje dotychczas stosowane myśleniu przyczynowo-skutkowe. Wszystko jest ze sobą powiązane i nawzajem na siebie wpływa. Na tym polega innowacyjność a jednocześnie wysoka skuteczność takiego podejścia.
Systemowa terapia rodzin wykorzystywana jest w klinikach psychiatrycznych przy leczeniu psychoz, ambulatoryjnie przy wszelkiego rodzaju zaburzeń emocjonalnych u dzieci i młodzieży(fobie, moczenie nocne o podłożu psychogennym, koszmary nocne, zaburzenia jedzenia, uzależnienia od internetu lub innych używek) oraz przy kłopotach wychowawczych. Zwykle „najsłabszym” ogniwem w rodzinie jest dziecko i jeżeli u niego wystąpią niepokojące symptomy, to można się spodziewać, że relacje między rodzicami nie przebiegają prawidłowo. Podejmuje się wtedy pracę z parą małżeńską, ażeby odbudować zdrowe funkcjonowanie rodziców. Czasem okazuje się, że małżeństwo praktycznie juz nie istnieje i wtedy negocjowane i omawiane są warunki ewentualnego rozwodu.
ADHD czyli zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi jest w chwili obecnej uważane za schorzenie związane z zaburzeniami biochemicznymi w mózgu, w dużym stopniu związane z dziedzicznością, trudno więc uważać, że sam system rodzinny powoduje powstawanie ADHD. Niewątpliwie jednak praca z całą rodziną lub z parą małżeńską jest korzystna i wskazana, jeżeli rodzina nie radzi sobie z trudnościami życia codziennego i dochodzi w niej do eskalacji napięcia, konfliktów na linii mąż-żona, dzieci-rodzice, czy do bardzo ostrych konfliktów między rodzeństwem (pomniejsze konflikty między rodzeństwem są uważane w psychologii za normę).
Rodzina szczególnie potrzebuje pomocy, jeżeli jedno, albo obydwoje rodzice cierpieli na ADHD, gdyż z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że pewne cechy zaburzenia obserwują u siebie również i w życiu dorosłym. ADHD u dorosłych mogą towarzyszyć inne symptomy lub schorzenia, które dodatkowo niekorzystnie wpływają na życie rodzinne (depresja, nerwica, osobowość bordeline, choroba afektywna dwubiegunowa).
Codzienne funkcjonowanie z osobą dorosłą z ADHD może być bardzo trudne i wymagać od drugiej połówki wiele sił i zrozumienia. Terapia rodziny czasem jest wskazana, jeżeli dochodzi w niej do przemocy, jedno z małżonków popada w uzależnienie lub pochodzi z rodziny alkoholiczej. Bardzo często łączy się terapię indywidualną z terapią rodzinną, wtedy efekt terapeutyczny jest najlepszy. Niestety, jest to droga forma terapii (zwykle z rodziną pracuje dwóch terapeutów) i praktycznie mało dostępna w warunkach polskich.
Jeżeli rodzina jest systemem elastycznym, potrafiącym się dostosowywać do kolejnych niespodzianek i trudnych chwil to nie wymaga pomocy. Każdą rodzinę spotykają kryzysy takie jak śmierć osoby znaczącej, utrata pracy, przeprowadzka, choroby somatyczne. Jednak gdy w rodzinie pojawia się dziecko z ADHD, zwłaszcza o nasilonym przebiegu, rodzina może nie mieć dość siły, żeby sprostać wymaganiom i może potrzebować pomocy z zewnątrz. ADHD jest schorzeniem przewlekłym, frustrującym i rodzinę i dziecko. Najczęściej „widocznym” bardzo wyraźnie w otoczeniu dziecka, w szkole, na podwórku. I jednym z bardzo ważnych elementów w postępowaniu z tym zaburzeniem jest jednolitość postępowania i wspólny front wychowawczy.
Klasyczna terapia rodzinna ma więc mniejsze zastosowanie przy ADHD, wykorzystuje się najczęściej techniki wspierające cały system, poprawiające komunikację między poszczególnym członkami, wzmacniające rodziców w ich roli.
Typy ADHD wg. Lynn Weiss
W książce „Attention Deficit Disorder in Adults”, autorka, Lynn Weiss, przedstawia trzy zasadnicze typy tego — jak to określa — stylu myślenia. Jak przy wszystkich tego rodzaju podziałach, granice nie są ostre, wiele osób to mieszanka poszczególnych typów. Warto jednak się im przyjrzeć.
OPISY POSZCZEGÓLNYCH TYPÓW
UWAGA: Autorka używa sformułowania „sytuacja linearna”. Oznacza to mniej więcej sytuację, w której jesteśmy zmuszeni do wykonania dużego zadania krok po kroku, często także do zaplanowania jak mamy je wykonać.
Ekstrawertyczne ADD
Uczucia i zachowania są okazywane na zewnątrz w otwarty sposób. Wiele osób z tym typem ADD dobrze się czuje pracując w handlu, rozrywce, prowadząc własne firmy oraz w innych „wysokoenergetycznych” sytuacjach.
Cechy:
- Aktywność zewnętrzna
- Spontaniczność
- Skłonność do ryzyka
- Duża rozpiętość nastrojów
- Silne reakcje na presję otoczenia
- Demonstracyjne zachowanie
- Wykonywanie wielu czynności na raz
- Okazywanie nastroju na zewnątrz
- Większe zadania dzieli na mniejsze
W sytuacji linearnej: łatwo się nudzi, krótko utrzymuje uwagę, nie lubi długo trwających projektów, staje się drażliwy, nie lubi powtarzania, frustruje się i oskarża innych, okazuje swój nastrój.
Introwertyczne ADD
Uczucia i zachowania nie są okazywane na zewnątrz otwarcie, ale internalizowane lub okazywane w sposób delikatny. Osoby o tym typie ADD mogą znaleźć zatrudnienie w branżach wymagających kreatywności, wrażliwości, pracy poza biurem, a także w pracach związanych z serwisowaniem (urządzeń).
Cechy:
- Duży poziom empatii
- Trzymanie się ulubionych zajęć
- Wolne zmiany
- Duża wrażliwość
- Skłonność do marzeń/wizji
- Często wysoka kreatywność
- Dobra zdolność rozwiązywania problemów
- Lubi mieć wolność poszukiwań
- Wytrwały
W sytuacji linearnej: tendencja do obwiniania siebie, do wpadania w depresję, łatwo się nudzi, wypala, ciągle zmienia sposób radzenia sobie z problemem, zbyt mocno próbuje.
Uporządkowane ADD
Musi pracować wewnątrz jakiejś struktury. Jeżeli struktura się zmienia, czuje się pozbawiony panowania nad sytuacją. Emocje wyraża jako sądy. Często spięty i wymagający. Osoby o tym typie ADD mogą osiągnąć sukces w wojsku, w księgowości, a także w innych miejscach pracy, w których ważne jest przywiązanie do detali i dokładność.
Cechy:
- Bardzo zorganizowany
- Lubi struktury
- Perfekcjonista
- Mocno skoncentrowany na celu
- Gadatliwy
- Nie znosi przerywania
- Wytrwałość w myśleniu
- Systematyczne rozwiązywanie problemów
- W sytuacjach kryzysowych bierze na siebie ciężar podejmowania decyzji
- Lubi pracować od początku do końca bez przerw.
W sytuacji linearnej: Wymagający, rygorystyczny, osądzający innych, skłonny do obsesyjnych lęków, traci temperament, stara się panować nad sytuacją.
Standardy postępowania z dziećmi z ADHD
(Wieść z roku 2010. O ile wiem, standardy do dziś nie powstały.)
Powstaną polskie standardy postępowania z dziećmi z ADHD
Polskie Towarzystwo Psychiatryczne powołało komisję, która opracuje polskie standardy postępowania z dziećmi z zespołem nadpobudliwości psychoruchowej (ADHD). Zapewni to lepszą opiekę i leczenie tych dzieci – poinformowali lekarze na środowej konferencji prasowej w Warszawie.
„Zadaniem nowo powołanej komisji jest przygotowanie polskiej wersji europejskich standardów postępowania z dziećmi z ADHD” – powiedział dr hab Tomasz Wolańczyk z warszawskiej Akademii Medycznej.
Jak tłumaczył Wolańczyk, europejskie standardy każą przygotować także nauczycieli i rodziców do opieki nad dzieckiem nadpobudliwym i do radzenia sobie z problemami towarzyszącymi całej sytuacji.
Standardy pomagają też tak zmienić otoczenie dziecka z ADHD, aby lepiej ono w nim funkcjonowało. „Dziecko z ADHD może być dobrym uczniem, jeśli stworzy mu się ku temu warunki, wiedząc o jego niepełnosprawności” – tłumaczył Wolańczyk. Można np. tak zorganizować lekcję, by dziecko trudno skupiające uwagę, łatwiej przyswajało wiedzę.
Standardy obejmują też zasady psychoterapii dziecka z problemami wynikającymi z nadpobudliwości.
Polskie standardy pomogą uporządkować opiekę nad dziećmi z ADHD i określić, jaką rolę w opiece mają pełnić różni specjaliści. Pomogą też przerzucić część opieki nad dziećmi na psychologów i lekarzy pierwszego kontaktu. Obecnie często nie są oni przygotowani do rozpoznawania i postępowania z takimi dziećmi – wyjaśniła PAP psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego dr Małgorzata Święcicka.
ADHD jest najczęstszym zaburzeniem wieku rozwojowego. Zależnie od szacunków, dotyczy od 2,5 do 16 procent dzieci w wieku szkolnym, głównie chłopców – stwierdził dr Mirosław Dąbkowski z Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Przyczyną ADHD jest zaburzona praca mózgu, co powoduje reakcje niewspółmierne do sytuacji. Dzieci z ADHD określa się nieraz jako „nieznośne”. Pojawiają się też odwrotne tendencje, do szafowania diagnozą ADHD w stosunku do dzieci niezdyscyplinowanych i ruchliwych.
Dzieci z ADHD mają problemy z koncentracją, są nadruchliwe i nadmiernie impulsywne, nie umieją dokończyć podjętych zadań, gubią rzeczy, nie umieją poczekać na swoją kolej – wyliczał dr Artur Kołakowski z Akademii Medycznej w Warszawie. Dodał, że z ADHD nie mamy na pewno do czynienia, gdy „dziecko robi na złość mamie” lub „nie lubi sąsiadki”.
Obecnie w Polsce z powodu niskiej świadomości i braku specjalistów tylko około 20 procent pacjentów objętych jest specjalistycznym leczeniem. Na wizytę trzeba czekać nawet kilka lat. Tymczasem nieleczeni ludzie z ADHD nie radzą sobie w dorosłym życiu, często popadają w konflikt z prawem, są bardziej podatni na uzależnienia, uzyskują gorsze wykształcenie, częściej ulegają i powodują wypadki drogowe, nierzadko są bezrobotni i skazani na opiekę rodziny lub państwa.
ADHD powinno się leczyć kompleksowo – psychoterapią, oddziaływaniem psychospołecznym i farmakoterapią. Terapia trwa lata, ale daje szansę na normalne życie.
Na konferencji podkreślano, że odpowiednie leczenie redukuje u dziecka z ADHD o połowę ryzyko późniejszego uzależnienia, zwiększa też jego szansę na uzyskanie pełnego średniego wykształcenia.
ADHD, najczęściej zadawane pytania
Autor:Dreptak
Jakie są objawy ADHD?
Charakterystycznymi objawami adhd są zaburzenia koncentracji, impulsywność i nadruchliwość.
Jednak dla postawienia prawidłowego rozpoznania wymagane jest, aby objawy występowały przed 7 rokiem życia oraz muszą występować w co najmniej dwóch środowiskach (np. szkoła-dom).
Nie można rozpoznać adhd u dziecka, które w domu jest oazą spokoju, a w szkole wulkanem energii. Podobnie dziecko, które w szkole jest powolne, spokojne, obowiązkowe, a w domu przyprawia rodziców i sąsiadów o siwiznę, również raczej adhd nie ma.
Ważne:
ADHD nie jest równoznaczne z agresją !
ADHD nie może być usprawiedliwieniem dla agresji !
Jakie przykładowe zachowania mogą być objawem adhd?
Zaburzenia koncentracji:
– wydaje się, że nie słyszy, co się do niego mówi,
– nie dokańcza rozpoczętych zadań,
– często gubi rzeczy,
– często zapomina o codziennych sprawach,
– rozpoczyna kilkanaście przedsięwzięć jednocześnie.
Impulsywność:
– odpowiada zanim usłyszy do końca pytanie,
– ma trudności z czekaniem na swoją kolej,
– przerywa innym,
– nie jest w stanie przewidzieć następstw swojego postępowania.
Nadruchliwość:
– często macha nogami lub rękami,
– w czasie lekcji wędruje po klasie,
– wspina się, skacze, zdobywa kolejne szczyty i stale jest w ruchu,
– często jest nadmiernie gadatliwy.
Jak wyleczyć ADHD?
ADHD nie da się wyleczyć. Można natomiast z pomocą leków, terapii i wsparcia środowiska złagodzić objawy i przekuć je w atuty.
Niektórzy wyrastają z większości objawów. U wielu osób słabnie jedynie nadruchliwość . U niektórych wszystkie objawy adhd utrzymują się przez całe życie.
Jakie są najskuteczniejsze działania w pracy z dziećmi z adhd?
– Ustalenie i przestrzeganie zasad i konsekwencji.
– Zauważanie i wzmacnianie wszelkich pozytywnych zachowań.
– Dopingowanie do działania.
– Wspieranie sukcesów dziecka.
– Przywrócenie dziecku poczucia własnej wartości.
Aby osiągnąć najlepsze rezultaty niezbędne jest współdziałanie rodziców i pedagogów.
Jak wykorzystać energię dziecka w czasie lekcji?
Aby rozładować napięcie dziecka można zlecić mu do wyboru:
– wytarcie tablicy
– podlanie kwiatów,
– przyniesienie kredy,
– zebranie-rozdanie zeszytów klasowych,
– poprowadzenie krótkiej gimnastyki rozciągającej.
Jak skłonić dziecko do podjęcia wyznaczonego zadania? (Na przykład odrabiamy lekcje.)
– Nie włączaj radia, telewizora, komputera i wszelkich urządzeń, które mogłyby niepotrzebnie rozproszyć uwagę dziecka. Zauważ, ze wyłączenie uruchomionego już urządzenia jest zawsze trudniejsze. Dziecko, któremu nagle odcina się dopływ przyjemności staje się nerwowe, buntuje się i przekonanie go do zadania może okazać się niemożliwe.
– Wyznacz czas rozpoczęcia zadania.
– Ustaw w miejscu widocznym dla dziecka minutnik, który będzie odliczał czas do rozpoczęcia zadania.
– Pamiętaj, że dzieci często zostawiają wszystko na ostatnie sekundy, dlatego dany czas nie powinien przekraczać 15 minut. Jest to na tyle długo, żeby dziecku dało poczucie wolności i na tyle krótko, żeby rodzic nie miał okazji do „trucia”.
– Bardzo krótko przypomnij o korzyściach jakie dziecko osiągnie podejmując się wykonania zadania, np. czas na tv, dłuższa zabawa z kolegami itp.
– Unikaj długich, monotonnych przemówień, które zabiorą dziecku jego „czas wolności” i skutecznie zniechęcą do pożądanego działania.
– Zauważ i doceń wysiłek.
Kara a konsekwencja
KARA
Autor: Dreptak
Kara to działanie niezapowiedziane. Jest zrobieniem przykrości po to, żeby uniknąć pewnej sytuacji w przyszłości.
Karzemy wtedy kiedy czujemy się źli i bezsilni, kiedy chcemy odreagować czy zemścić się za swój wstyd, strach i gniew.
Karzemy czasem po to, żeby udowodnić, kto tu rządzi i kto jest górą.
Kara może być skuteczna, ale rodzi gniew, strach, chęć odwetu.
To nie są uczucia jakie chcemy wzbudzać w naszych dzieciach.
Kara czasem jest trudniejsza dla nas. Może także wzmocnić pewne zachowania.
Zmniejsza poczucie odpowiedzialności za zachowanie u naszych dzieci.
KONSEKWENCJE
Konsekwencje różnią się od kar przede wszystkim tym, że zawsze są zapowiedziane i powinny być zrealizowane.
Nie są formą zemsty, czy odreagowania.
To, że się pojawiają, nie zależy od naszego humoru, a od zachowania dziecka.
Są stałym elementem porządkującym domowe życie, warto je przypominać.
Jeśli przekroczy się pewne zasady, trzeba być przygotowanym, że wiąże się to z pewną ceną, trzeba ponieść konsekwencje swojego zachowania.
ZAMIAST KARANIA
- Wskaż jak powinno się zachować, zanim zdąży zrobić coś nie tak.
- Wyraź ostry sprzeciw bez oskarżania.
- Wyraź swoje uczucia i oczekiwania. Oceniaj zachowanie dziecka, nie dziecko.
- Pokaż, jak naprawić zło. Także to wyrządzone przypadkiem.
- Daj dziecku możliwość wyboru.
- Jeśli jest to potrzebne – działaj. I to zdecydowanie.
- Pozwól ponieść konsekwencje złego zachowania.
- Nie słuchaj protestów, udawaj, że nie słyszysz krzyków niegrzecznych słów.
- Spokojnie powtórz polecenie kilkakrotnie.
Prośba Twojego dziecka
autor: Janusz Korczak
- Nie psuj mnie. Dobrze wiem, że nie powinienem mieć tego wszystkiego, czego się domagam. To tylko próba sił z mojej strony.
- Nie bój się stanowczości. Właśnie tego potrzebuję – poczucia bezpieczeństwa.
- Nie bagatelizuj moich złych nawyków. Tylko ty możesz pomóc mi zwalczyć zło, póki jest to jeszcze w ogóle możliwe.
- Nie rób ze mnie większego dziecka, niż jestem. To sprawia, że przyjmuje postawę głupio dorosłą.
- Nie zwracaj mi uwagi przy innych ludziach, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. O wiele bardziej przejmuję się tym, co mówisz, jeśli rozmawiamy w cztery oczy.
- Nie chroń mnie przed konsekwencjami. Czasami dobrze jest nauczyć się rzeczy bolesnych i nieprzyjemnych.
- Nie wmawiaj mi, że błędy, które popełniam, są grzechem. To zagraża mojemu poczuciu wartości.
- Nie przejmuj się za bardzo, gdy mówię, że cię nienawidzę. To nie ty jesteś moim wrogiem, lecz twoja miażdżąca przewaga !
- Nie zwracaj zbytniej uwagi na moje drobne dolegliwości. Czasami wykorzystuję je, by przyciągnąć twoją uwagę.
- Nie zrzędź. W przeciwnym razie muszę się przed tobą bronić i robię się głuchy.
- Nie dawaj mi obietnic bez pokrycia. Czuję się przeraźliwie tłamszony, kiedy nic z tego wszystkiego nie wychodzi.
- Nie zapominaj, że jeszcze trudno mi jest precyzyjnie wyrazić myśli. To dlatego nie zawsze się rozumiemy.
- Nie sprawdzaj z uporem maniaka mojej uczciwości. Zbyt łatwo strach zmusza mnie do kłamstwa.
- Nie bądź niekonsekwentny. To mnie ogłupia i wtedy tracę całą moją wiarę w ciebie.
- Nie odtrącaj mnie, gdy dręczę cię pytaniami. Może się wkrótce okazać, że zamiast prosić cię o wyjaśnienia, poszukam ich gdzie indziej.
- Nie wmawiaj mi, że moje lęki są głupie. One po prostu są.
- Nie rób z siebie nieskazitelnego ideału. Prawda na twój temat byłaby w przyszłości nie do zniesienia. Nie wyobrażaj sobie, iż przepraszając mnie stracisz autorytet. Za uczciwą grę umiem podziękować miłością, o jakiej nawet ci się nie śniło.
- Nie zapominaj, że uwielbiam wszelkiego rodzaju eksperymenty. To po prostu mój sposób na życie, więc przymknij na to oczy.
- Nie bądź ślepy i przyznaj, że ja też rosnę. Wiem, jak trudno dotrzymać mi kroku w tym galopie, ale zrób, co możesz, żeby nam się to udało.
- Nie bój się miłości. Nigdy.
Święty Bernardino i osły
Autor: Anchen
Pewnego dnia pewien stary i mądry zakonnik wybrał się na przejażdżkę w towarzystwie młodego braciszka oraz osła. Kiedy natrafili na błoto, starszy mnich wsiadł na osła, a młodszy podążył za nimi poprzez muliste rozlewisko.
- Patrzcie, jaki okrutny wobec tego braciszka – odezwał się z przyganą jakiś z gapiów – któremu każe iść pieszo przez błoto, a sam sobie jedzie!
Święty mąż zsiadł więc z osła i posadził na nim młodego zakonnika. A wtedy oburzył się ktoś inny: - Popatrzcie, co za dziwny człowiek, że mając zwierzę i będąc starym, idzie pieszo, a pozwala jechać na ośle temu młodzieniaszkowi, który by nie poczuł ani zmęczenia, ani błota. Wierzcie mi, że szalony to człowiek, a poza tym mogliby obaj jechać na ośle, jakby tego chcieli, i tak by było najlepiej.
Wsiedli więc obaj na osła i natychmiast trzeci człowiek powiedział: - Popatrzcie na tych ludzi, co mają osła i obaj wsiedli na niego! Wierzcie mi, że nie zależy im zbytnio na nim, bo nie dziwowałbym się, gdyby zdechł od ciężaru.
Obaj zatem zsiedli z osła i brnęli dzielnie przez trzęsawisko, a wtedy zaczął drwić z nich czwarty z gapiów: - Popatrzcie na tych szaleńców, co mając osła, idą unurzani w takim błocie!
Hm…
Dawno, dawno temu obiecałam Dosi, że napiszę felieton o przejmowaniu się opiniami innych. Szło mi niesporo – mam posępne poczucie, że święty Bernard ze Sieny napisał w tej sprawie wszystko, co było do napisania. Ale każde z nas doświadczyło spojrzeń nieznajomych w supermarkecie, kiedy nasza ukochana pociecha postanowiła zrobić grandę i rzucić się na ziemię pomiędzy świeżymi kabaczkami a sałatą rzymską oraz ironicznych komentarzy sąsiadów na klatce schodowej po kolejnej nocnej potyczce, kiedy my celebrowaliśmy naszą rodzicielską stanowczość i konsekwencję, a dziecię z rozkoszą demonstrowało siłę płuc oraz ramienia. Biadolenie pod hasłem „Co ludzie powiedzą?” powraca co jakiś czas na forum. Jest to dla mnie problem na tyle abstrakcyjny, że postanowiłam zastanowić się, dlaczego opinie nieznajomych zupełnie mnie nie obchodzą.
W punktach, bo nie ma się nad czym rozwodzić:
- Ludzie plotkują i oceniają się nawzajem, ale zaspokajają raczej własną potrzebę poględzenia niż szczerą chęć zmieniania świata. Lubią sobie pogadać, lubią poczuć się lepiej i mądrzej cudzym kosztem. Ale to już ich problem.
- My name is Luka – nawet jeśli dzieje się coś naprawdę złego, ludzie raczej nie reagują. Zwykle za ironicznymi spojrzeniami nie idzie żadne działanie i naprawdę nic nam nie grozi, nawet jeśli wyniesiemy wierzgającego potomka – który akurat postanowił, że rano się nie ubierze – i w piżamie wsadzimy do samochodu. Podczas długiej kariery rodzica dwóch potworków raz tylko zdarzyło mi się, że sąsiad zagadnął mnie na klatce, dlaczego moja latorośl tak się drze po nocach. Prokurator to był, notabene, bo tak, mieszkaliśmy pod prokuratorem, a właściwie pod jego kochanicą. Prokurator był rozrywkowy, więc nocami pod okna przychodziła jego prawowita małżonka i ku uciesze całej kamienicy krzyczała do kochanicy:
- Pani Kowalska, oddaj mi męża!
Prokurator nie był więc wzorem męża stanu, ale urząd to urząd, więc odparłam mu z godnością, że dziecię ząbkuje (co nie było prawdą). Nikt nigdy więcej mnie nie nagabywał, a prokuratorowi też moim zdaniem chodziło raczej o wprowadzenia miłego elementu równości w nasze relacje, bo wielokrotnie chadzaliśmy do kochanicy po nocy, prosząc o powściągnięcie wesołej libacji.
- Większość ludzi, którzy patrzą dziwnie w sklepach na szalejące dziecię i wygłaszają głupawe komentarze na placach zabaw, jest dla nas zupełnie obca. Spotykamy się z nimi raz w życiu, a oni zapominają o nas równie szybko, jak pochopnie się podniecili cudzymi sprawami. Rozumiem, że opinia rodziny czy przyjaciół może ranić, ale po co przejmować się kimś, kogo się już nigdy później nie spotka? Jakie znaczenie ma jego zdanie?
- Przypadkowi gapie zwykle nie mają pełnych danych, żeby zinterpretować to, co widzą. Nie znają nas. Nic nie wiedzą o naszych dzieciach. Wprawdzie większość z nich zapewne skończyła podstawówkę, więc powinna cokolwiek wiedzieć o wnioskowaniu – no, ale to już jest ten moment, kiedy uśmiechamy się z wyższością i odchodzimy. Nie należy sobie skąpić drobnych przyjemności.
- Mam ulubioną scenę w „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”, kiedy zbir grozi Claudii Cardinale gwałtem, a ona odpowiada mu, żeby zrobił, co jego, a ona to potem umyje się i będzie dokładnie taka sama, jak wcześniej, po prostu zostanie jej jeszcze jedno przykre wspomnienie. Nie zmieniamy się od tego, co mówią inni. Nie zmieniamy się od pojedynczego krzywego spojrzenia. Dorosłość to między innymi umiejętność odróżniania pomiędzy sobą a opiniami gapiów.
- Dzieci mają prawo przebywać w przestrzeni publicznej. Mają prawo krzyczeć, zbierać patyki oraz gonić się z wrzaskiem po trawnikach. W naszej uroczej kulturze jest tak, że jeśli coś nie jest prawnie zakazane, jest dozwolone. To nie znaczy oczywiście, że złośliwie wypuszczam moje potworki na trawnik pod oknami starszego pana (w szczególności profesora Mikołejki), ale owszem, mają prawo się tam znaleźć. Jeśli komuś ich zachowanie przeszkadza lub sprawia przykrość, powinien spokojnie wyartykułować swoje potrzeby i emocje. Spokojnie. Na wrzaski i tupanie nóżką nie reaguję bez względu na wiek tupiącego.
- Niektóre oceny są dotkliwsze i mają dłuższe konsekwencje niż krzywe spojrzenie starszej pani na przystanku, kiedy nasz uroczy potomek upaprał się od stóp do głów malinowym lodem, a następnie dostał ataku histerii. W zeszłym roku nasza dzielna latorośl przechorowała wiosną niemal cały miesiąc. Zdążył wrócić akurat na wystawianie ocen. A jak wrócił, to poszalał. A jak poszalał, to dostał ocenę opisową, która, nie ukrywam, wkurzyła mnie: nie była to sensowna ocena za cały rok pracy, choć sensowna ocena za dzień wystawiania ocen. I tak właśnie z młodym rozmawiałam. Żadna ocena nie jest absolutna i niepodważalna – nawet jeśli jest uczciwa. To zawsze są oceny konkretnych ludzi, którzy nie są nieomylni. Są uwarunkowane ich systemem wartości (albo bólem głowy i nieprzespaną nocą). W tej konkretnej chwili i w tym konkretnym miejscu mogą być prawdziwe. Chwilę później i dla kogoś innego – już nie. Oceny można zmienić, sytuacje można naprawić – i jakże miło obserwuje się wówczas zaskoczone miny gapiów lub tych, którzy z góry skazali nas na przegraną.
Bo w życiu nic nie jest ostateczne. Oprócz Sądu Ostatecznego, oczywiście. - Myślę, że te krzywe spojrzenia i pofukiwania przerażają wtedy, kiedy w jakimś stopniu odzwierciedlają nasze własne lęki. I to jest sprawa do przepracowania, bo najprawdopodobniej nigdy nie będziemy mieli dziecka przypominającego wszystkie inne. Nie warto marzyć o czymś, czego nie można mieć.
Zapewne mogłabym wymyślić jeszcze kilka punktów, ale nie ma to większego sensu, bo każdy musi znaleźć własny kluczyk do rozbrojenia tej bomby. Bo wszyscy jesteśmy nieustannie oceniani. Oceniają nas szefowie, którzy przyznają premie. Oceniają teściowie nad świątecznym barszczykiem z uszkami. Oceniają rodzice, konfrontując swoje marzenia sprzed lat z rzeczywistością, która ma zwykle tę przykrą cechę, że nie dorasta do marzeń. Oceniają dzieci, które chcą dostać najnowszy model Iphone’a, a słyszą, że niestety zabraknie mamony.
Trzeba się nauczyć dystansować od cudzych ocen. Inaczej życie może być bardzo trudne.
A ludzie i tak będą gadali, bez względu na to, co zrobimy. Święty Bernardino naprawdę napisał na ten temat wszystko: Kpij sobie ze świata, i czyń zawsze dobro, i pozwól, niech mówią, źle czy dobrze mówią.
Trening Umiejętności Społecznych (TUS)
Umiejętności społeczne pozwalają poruszać się nam w społeczeństwie. Im więcej mamy tych umiejętności tym łatwiej nam nawiązywać znajomości i przyjaźnie. Brak tych umiejętności powoduje, że wysyłamy do otoczenia fałszywe lub wzajemnie sprzeczne sygnały. Na przykład, nasz rozmówca może sądzić, że jesteśmy zirytowani kiedy w rzeczywistości jesteśmy bardzo zainteresowani rozmową i przyjaźnie nastawieni do rozmówcy. Takich mylnych sygnałów możemy wysyłać dużo i często powodując czasem całkiem niezabawne nieporozumienia.
Poziom umiejętności społecznych bardzo często decyduje o możliwości znalezienia partnera, znalezienia pracy, rozwoju kariery naukowej. Człowiek jest istotą społeczną, więc sposób w jaki wymieniamy informacje z otoczeniem decyduje o naszym życiu. Uczymy się tych zachowań intensywnie przez cały okres dojrzewania, a nieco mniej intensywnie przez całe dalsze życie. Nieustannie wzbogacamy nasze zachowania.
Uczymy się dzięki umiejętności obserwowania otoczenia poprzez modelowanie zachowań.
Istnieje duża grupa zaburzeń, na przykład Zespół Aspergera, ADHD w których ten mechanizm jest niesprawny. Osoby z tymi dysfunkcjami nie umieją się w sposób naturalny uczyć poprzez naturalne modelowanie, obserwowanie otoczenia. Dla nich potrzebny jest Trening Umiejętności Społecznych (TUS), czyli specjalna terapia, pozwalająca posiąść niedostępne wcześniej umiejętności.
Najważniejsze
W książce „Attention Deficit Disorder in Adults”, autorka, Lynn Weiss, przedstawia trzy zasadnicze typy tego — jak to określa — stylu myślenia. Jak przy wszystkich tego rodzaju podziałach, granice nie są ostre, wiele osób to mieszanka poszczególnych typów. Warto jednak się im przyjrzeć. (więcej…)
Autor:Dreptak Jakie są objawy ADHD? Charakterystycznymi objawami adhd są zaburzenia koncentracji, impulsywność i nadruchliwość.Jednak dla postawienia prawidłowego rozpoznania wymagane jest, aby objawy występowały przed 7 rokiem życia oraz muszą występować w co najmniej dwóch środowiskach (np. szkoła-dom).Nie można rozpoznać adhd u dziecka, które w domu jest oazą spokoju, a w szkole wulkanem energii. Podobnie dziecko,…
KARA Autor: Dreptak Kara to działanie niezapowiedziane. Jest zrobieniem przykrości po to, żeby uniknąć pewnej sytuacji w przyszłości. Karzemy wtedy kiedy czujemy się źli i bezsilni, kiedy chcemy odreagować czy zemścić się za swój wstyd, strach i gniew. (więcej…)
autor: Janusz Korczak Nie psuj mnie. Dobrze wiem, że nie powinienem mieć tego wszystkiego, czego się domagam. To tylko próba sił z mojej strony. Nie bój się stanowczości. Właśnie tego potrzebuję – poczucia bezpieczeństwa. Nie bagatelizuj moich złych nawyków. Tylko ty możesz pomóc mi zwalczyć zło, póki jest to jeszcze w ogóle możliwe. Nie rób…
Umiejętności społeczne pozwalają poruszać się nam w społeczeństwie. Im więcej mamy tych umiejętności tym łatwiej nam nawiązywać znajomości i przyjaźnie. Brak tych umiejętności powoduje, że wysyłamy do otoczenia fałszywe lub wzajemnie sprzeczne sygnały. Na przykład, nasz rozmówca może sądzić, że jesteśmy zirytowani kiedy w rzeczywistości jesteśmy bardzo zainteresowani rozmową i przyjaźnie nastawieni do rozmówcy. Takich…
O nas
Strona ta poświęcona jest problematyce ADHD i zespołu Aspergera. Jest tworzona z myślą o ułatwieniu życia rodzicom i opiekunom wyjątkowych dzieci. Znajdują się tutaj zarówno konkretne wskazówki, porady, jak i refleksje dotyczące życia i wychowywania dzieci z zaburzeniami neurorozwojowymi.
Dzielimy się swoimi sukcesami i pokazujemy optymistyczne spojrzenie na możliwości naszych dzieci. Skupiamy się na tym, jak pomóc w pokonywaniu trudności i jak sprawić by dzieci – bez względu na rozpoznanie – osiągały sukcesy na miarę swoich możliwości.
Wszyscy marzymy, aby nasze dzieci były szczęśliwe i zdrowe. Nasze dzieci są niczym diamenty – właściwie pielęgnowane rozbłysną blaskiem brylantów. My pokazujemy, że jest to możliwe.