Wakacje
![]() Anchen |
Wakacje |
Moje ulubione wakacje zawsze spędzałam u rodziny w niewielkim mieście na Dolnym Śląsku, w paskudnym, szarym blokowisku, gdzie nocami ze śmietników i rur wypełzały stada karaluchów. Odkąd mogłam sama decydować, dokąd jadę, tłukłam się tam nocnym pociągiem przez pół Polski. O poranku dworzec wypluwał mnie we Wrocławiu, zaspana, wymięta biegłam do autobusu i jechałam dalej. Później, kiedy byłam jeszcze starsza i studiowałam za granicą, tłukłam się jeszcze dłużej z ogromniastym błękitnym plecakiem, chociaż muszę uczciwie przyznać, że już nie do karaluchów, bo moi gospodarze przeprowadzili się do szeregowego domku i brązowe plugastwo znikło. Przez parę tygodni siedziałam u nich w poczuciu niesamowitej, całkowitej swobody, co w moim wydaniu oznacza, że od rana do nocy czytałam książki i nikt mnie nie wyganiał na dwór, żebym pojeździła na rowerze, poznała kogoś czy poszła na dyskotekę. Nie robiłam zupełnie nic, bo rodzina uważała, że muszę odpocząć (staram się kultywować tę tradycję, kiedy goszczę małoletnie córki kuzynek), bo wyglądam na wynędzniałą (dysponuję tym typem anemicznego braku urody, który nieodmiennie przywodzi ludziom na myśl Chopina konającego na suchoty). Ciocia z troską podtykała mi pod nos romansidła, utrzymując, że jestem przeintelektualizowana i mojemu życiu brakuje emocji, a ja z rodzinnej lojalności je czytałam i znosiłam gderanie babci, która uważała, że marnuję czas. Dziadkowie opowiadali o dawnych czasach i historii rodziny, a kuzyn dłubał w swoim pokoju, pełnym rozkładów kolejowych, bo on, biedactwo, zna każdą śrubkę dowolnego parowozu.
To był dom, w którym pachnie rosołem i ciastem, jesienią jeździ się na grzyby, o innych porach roku łazi po lesie i łowi ryby, gada do późnej nocy nad winem, a znajomi i rodzina wpadają na parę chwil bez zapowiedzi. Oczywiście istniały tarcia i pęknięcia, których jako dziecko nie potrafiłam dobrze rozpoznać, ale dla mnie to było idealne miejsce na świecie, pełne akceptacji i radości.
W tej rodzinie młodszy syn jest autystą nisko funkcjonującym. Z pułapu moich obecnych doświadczeń – bardzo nisko, bo różnica pokolenia (to już dorosły mężczyzna) i miejsce, w którym dorastał, ograniczyły możliwości terapeutyczne. Do trzeciego roku życia rozwijał się bardzo dobrze, potem przeżył przerażający, dramatyczny regres, którego nigdy nie dało się już pokonać. Jego rodzice byli wtedy daleko, więc na sytuację cieniem kładzie się jeszcze potworny rodzinny dramat „co by było, gdyby?”, „a nuż moglibyśmy coś zrobić”.
Spędzałam wakacje z dzieckiem, potem nastolatkiem, które porozumiewało się przez proste echolalie, dokarmiało karaluchy straszną ilością kopcowanego w różnych kątach żarcia i w chwili ułańskiej fantazji potrafiło wysmarować ściany od góry do dołu masłem. I pluło do zupy, jeśli nie pasował mu zapach – oj, tego naprawdę nie znosiłam. Bywało kłopotliwe, bo myśmy się bardzo lubili i ponure dzieło degradacji mojego kręgosłupa rozpoczęło się chyba wówczas, kiedy tańczyłam całymi godzinami z młodym na rękach, a był klockiem straszliwym, jako że babcia, w ramach wynagradzaniu dziecięciu krzywdy, karmiła go obficie i tym, co lubił, a uwielbiał niestety frytki i kabanosy, zagryzane surową cebulą. I kiedy umęczona taszczeniem delikwenta uciekłam do innego pokoju, potrafił przejść przez szybę w drzwiach i dopaść mnie w rozbryzgach szkła.
Dopiero teraz, kiedy mam własne dzieci, w tym jedno z ZA, mogę się domyślać, co przeżywali i przeżywają jego rodzice. Ale zdołali zachować swoje życie i przepracować je tak, że młody nie był problemem. Oczywiście jego zachowania były problemem, ale nie on sam, bo taki po prostu był i nic się na to nie dało poradzić, i miał prawo taki być. Jasne, narzucał pewne ograniczenia całej rodzinie, ale – i tutaj bardzo ostrożnie szukam słów, żeby to dobrze określić – nie był źródłem wstydu czy powodem, żeby zamknąć się w czterech ścianach i dzień po dniu przeżuwać w samotności swoją tragedię. Przyznam, że nie przepadałam za chodzeniem z nim na zakupy, bo za każdym razem była to nader emocjonująca przygoda, ale nie przypominam sobie, żeby ktoś był dla nas niemiły. Może miałam mord w oczach i gasiłam potencjalne komentarze samym spojrzeniem, nie mam pojęcia. Wolałam włóczyć się z nim po polach, po lesie, po opuszczonych sowieckich strzelnicach, ale bywaliśmy również w centrum miasta, na placu zabaw, w kościele. Wszędzie całą rodziną.
Nie chcę się teraz rozpisywać o tym, co musieli czuć jego rodzice, kiedy powoli pojmowali, że nie będzie żadnej cudownej terapii, nie będzie studiów, nocnych rozmów i kłótni, pierwszych miłości, nastoletniego buntu, małżeństwa i dzieci. Ale umieli spojrzeć na swoje dziecko tak, że nie stało się źródłem tragedii, jednej z tych, które niszczą wszystko wokół i zostawiają spaloną ziemię. Co więcej, umieli to spojrzenie, ten obraz, narzucić innym, bo przecież nie bywałam tam z samarytańskiej pasji, a i na własne dojrzałe refleksje byłam na początku zdecydowanie zbyt smarkata. Mieli rzadką umiejętność cieszenia się życiem w drobnych przebłyskach codzienności, rozmową, wyprawą do lasu, filiżanką kawy, książką. I może dlatego młody też sprawiał wrażenie szczęśliwego. Jeździłam więc do nich uparcie przez całe lata. Nie w góry, nie nad morze, potem nie do Paryża, Barcelony czy Rzymu, tylko do zadupia na Dolnym Śląsku (i do karaluchów). Myślę, że przyciągało mnie coś, co bywa rzadsze niż jednorożec – szczęśliwa rodzina.
PS. Uważny czytelnik zapewne zastanawia się nad drugim bratem, tym od pociągów. Otóż na moje niewprawne oko jest klasycznym aspargerowcem. Skończył dwa fakultety. Zrobił doktorat. Projektuje gigantyczne linie produkcyjne. Ma śliczną, uroczą żonę, która jest krępująco doskonałym wcieleniem Marthy Stewart, potrafi wyhodować storczyki bodaj i na kamieniu, a w wolnych chwilach kieruje częścią laboratorium geologicznego (i obsadza je kwiatami). Budują właśnie dom. I jeśli na tym niepewnym świecie można być czegoś pewnym, wydają się szczęśliwi.
Owszem, mam wrażenie, że nadal zna na pamięć wszystkie rozkłady kolejowe w Europie. Ale każdy ma prawo do swojego własnego wariactwa.